„Wstań o poranku. Wyjdź z domu. Walcz o życie.”
Ciężka lektura, monotonna, klaustrofobiczna i przygnębiająca, a przy tym na długo zapadająca w pamięć.
Postapokaliptyczna powieść Pawła Palińskiego łamie schematy, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Jest to widoczne już na poziomie narracji: rzadkiej, drugoosobowej, kojarzącej się bardziej z powieściami epistolarnymi niż z rozrywkowymi fabułami z gatunku postapo. To jednak dopiero początek niespodzianek. Bohaterką książki jest sześćdziesięcioczteroletnia emerytowana nauczycielka wychowania fizycznego: nie żadna perfekcyjnie zbudowana i skąpo odziana Lara Croft, lecz stara baba okutana w ciuchy, brudna i śmierdząca (bo trzeba oszczędzać wodę), w dodatku – o zgrozo! – nauczycielka. Trudno o mniej heroicznego bohatera.
Jakim cudem tajemniczą apokalipsę przeżyło właśnie to babsko? Na to pytanie najlepiej odpowiedzieć innym pytaniem: a dlaczego nie? Czyż naszym życiem nie kieruje przypadek, ślepy los? Zakładamy zazwyczaj, że ogólnoświatowa pandemia rządzić się będzie prawami ewolucji: przetrwają tylko najsilniejsi i najlepiej przygotowani. Być może jesteśmy w błędzie. Być może – jak w greckiej tragedii – jesteśmy tylko pionkami w partii szachów, a każda katastrofa pozbawia nas złudzeń. Nie mamy kontroli nad własnym życiem, chociaż codziennie walczymy o zachowanie pozorów, że tak właśnie jest.
W mieście S., słynącym niegdyś z walcowanej stali, przetrwała tylko ona, Teresa Szulc. Zniknęli silni, wysportowani mężczyźni, zniknęły ufne w swą młodość dzieci: „Zasnęły i poszły prosto do piekła – lekcja bez szans na przerwę i śmiech.” Zabunkrowana w rodzinnym domu emerytka funkcjonuje zgodnie z ustalonym rozkładem obowiązków. Ta narzucona samej sobie dyscyplina spełnia podwójną rolę: zwiększa szansę na przetrwanie i odwleka nieunikniony w tej sytuacji regres człowieczeństwa. Największym wrogiem ocalonej nie są bowiem zombie ani też – znacznie bardziej od nich niebezpieczne – zdziczałe psy. To krucha ludzka psychika, rozpadająca się stopniowo pod wpływem samotności, reagująca panicznie na każde odstępstwo od normy, każdy akt rezygnacji.
„Zima tego roku będzie wyjątkowo ciężka.
Zabójcza. Bezludna.
Nie ogrzejesz się. Gdybyś starła mąkę, może upiekłabyś chleb. Chleb wytrzyma tydzień, czerstwy – dwa. A co z jesienią? Dlaczego nie przygotowujesz się do jesieni? Długie wieczory, podwieczorki przerażenia. Dni niczym szkiełko w drzwiach kominka, brudne, ciemne.”
Fabuła książki, skupiona na psychice ocalałej, pozbawiona jest fajerwerków. Nawet zombie pojawiają się tu tylko jako uzasadnienie tezy o kondycji człowieka i stworzonej przez niego cywilizacji, „sztucznego porządku rzeczy”, do którego nie ma już powrotu:
„Bo teraz już wiesz, że cywilizacja, społeczeństwo, życie w grupie, były tylko złudzeniem; istnieje jedynie życie z dnia na dzień. Wszystko inne to panteon masakry, któremu przewodził Święty Piotr z włócznią. (…) Przetarła się tkanina nędznej scenografii – wielkie widowisko nareszcie porzuciło pozory. Nie my je wyreżyserowaliśmy, nie my nim kierujemy. Kto więc, skoro nie ma szans powrotu do tego co wcześniej? Koślawy pitekantrop z szerokim czołem byłby teraz najlepszym towarzyszem. Bez fantazjowania, bez skrupułów. Zestroiłby krzepkie ciało z drzewem, trawą i wodą. I byłoby mu to wynagrodzone. Bo przyroda nie toleruje sztucznego porządku rzeczy. A siedem miliardów byłych człekokształtnych, żyjących w większości w piętrowych mrówkowcach, trąciło cokolwiek herezją.”
Zdaniem Teresy przemiana ludzi w Biernych nie jest niczym zaskakującym. To nie efekt uboczny konserwantów czy wirus z kosmosu, lecz kolejny etap od dawna trwającego naturalnego procesu. Charakterystyczny dla Biernych stan znieczulenia to coś, co ludzkość nosiła w sobie. Pielęgnowaliśmy wręcz bezduszność, pracowaliśmy latami nad wyrugowaniem z naszego życia uczuć, nastawieni jedynie na branie, hedonistyczny konsumpcjonizm, potrzebę pożerania. Powtarzaliśmy wyuczone czynności coraz bardziej automatycznie, aż pewnego dnia obudziliśmy się jako widma, pogrążone w nieprzerwanym letargu. Tak rozumiana zombifikacja dotyka dziś codziennie każdego z nas. Podobną diagnozę współczesnej ludzkiej duszy stawia Adam Wągłowski w książce „Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie”:
„Trudno oprzeć się wrażeniu, że marsz zombie to w istocie obraz świata, w którym żyjemy. Jego tyleż zakamuflowana, co bolesna diagnoza. I zwróćmy jeszcze uwagę, kto właściwie jest w tej sytuacji bezmyślną i pozbawioną refleksji ludzką maszyną o obumarłej duszy – uczestnicy zombie walks czy pędzący wokół nich przechodnie, przygnieceni społeczno – ekonomicznym nakazem zarabiania i konsumowania, zarabiania i konsumowania? (…) Bo czy wszyscy nie stajemy się powoli zombie, żyjącymi tylko po to, by pracować, zarabiać, a potem wydawać pieniądze, by pracować i zarabiać jeszcze więcej?”
Historia przedstawiona w “Polaroidach z zagłady” Pawła Palińskiego powinna przerażać nas bardziej niż wszystkie odcinki “The Walking Dead” razem wzięte. Przypomina nam o tym, o czym dziś tak niewielu chce pamiętać: że oprócz ciała, pracy i konta w banku człowiek posiada również duszę.
Wstań o poranku. Wyjdź z domu. Walcz o życie.
Dodaj komentarz