„Ej, dajcie spokój, tam przecież nikogo nie ma… – To były jego ostatnie słowa.”
Takim zdaniem rozpoczyna swą debiutancką powieść Jonathan Maberry. Dalej jest tylko lepiej.
Prowincjonalne amerykańskie miasteczko, otoczone polami kukurydzy, farmy, na których uprawia się dynie, zbliżający się Halloween, kruki i strachy na wróble, robaki i czerwone oczy, duch małej dziewczynki, cmentarz, bagna, Mroczny Jar i osaczeni przez zło mieszkańcy… przez cały czas gdzieś z tyłu głowy siedziało mi pytanie: skąd ja to wszystko znam? “Blues duchów” Jonathana Maberry`ego bazuje na tym samym chwycie, co rewelacyjny serial „Stranger Things”: wywołuje w nas nostalgię za przeszłością, zgrabnie wykorzystując rekwizyty z kultowych horrorów lat osiemdziesiątych i odtwarzając typowy dla nich klimat. Stąd właśnie bierze się to wrażenie powrotu do czegoś znanego. I jeszcze ta kukurydza! Klasyka. Wiadomo, że kukurydza w tle gwarantuje konkretną – znaną i lubianą – jakość.
Miasteczko Pine Deep wprost tonie w kukurydzy. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie połacie falujących zbóż i pola pękatych dyń. Mieszkańcy tej prowincjonalnej, choć dobrze prosperującej dziury pielęgnują wiarę w istnienie duchów i zjawisk nadprzyrodzonych. Nie tylko dlatego, że w miasteczku znajdują się dochodowe „Nawiedzone Przejażdżki” – największy park tematyczny w całym kraju. Pine Deep ma swoją własną mroczną historię. Trzydzieści lat temu okolicę dotknęła zaraza, pustosząca pola. Czarne Żniwa zbiegły się w czasie z serią brutalnych morderstw, których ofiarami były dzieci. Kilkorgu udało się przeżyć. Zawdzięczały to czarnoskóremu robotnikowi, jedynej osobie, która stanęła do walki z mordercą. W „nagrodę” grupka mieszkańców, powiązanych zresztą ze sprawcą zbrodni ciemnymi interesami, zatłukła obrońcę dzieci na śmierć, wmawiając sobie i innym, że to on odpowiadał za serię zabójstw. Nie wszyscy dali temu wiarę. Prawdę znali dwaj chłopcy – jedyni, którzy widzieli twarz mordercy i przeżyli.
Trzydzieści lat później chłopcy są już dorosłymi mężczyznami. Terry – nomen omen – Wolfe to burmistrz miasteczka. Malcolm – nomen omen – Crow pracuje dla „Nawiedzonych Przejażdżek” i prowadzi własny sklep. Nie rozmawiają o przeszłości, każdy z nich radzi sobie z traumą na swój sposób. Jednak Zło nigdy nie umiera. Może zostać zredukowane, ale po latach powraca. Silniejsze, mroczniejsze – i żądne zemsty. Zaraza znowu atakuje zbiory, mieszkańców dręczą nocne koszmary, niektórzy słyszą Głos, który kieruje ich poczynaniami, prowadzącymi do nieuchronnej katastrofy. I – tak samo jak przed trzydziestu laty – wraz z niszczącą uprawy zarazą w miasteczku pojawia się morderca.
Co widzi w lustrze Terry Wolfe? I co kryje się w lesie za Mrocznym Jarem? Jakie grzechy mają na sumieniu mieszkańcy Pine Deep? Jonathan Maberry nie chce, żebyśmy poczuli się zbyt pewnie. Czytelnik snuje domysły, a kilka stron dalej odkrywa, że został wywiedziony w pole. Tę taktykę zapowiada już pierwsza, kapitalnie skonstruowana scena. Przyznaję, że dawno nie zostałam tak chytrze okpiona.
„Blues duchów” to doskonały horror, czerpiący z najlepszych tradycji gatunku. Oferuje nam mocne sceny, żywe dialogi, ciekawe postacie, charakterystyczne rekwizyty i klasyczny klimat oraz całą galerię potworów, od których w Pine Deep aż się roi. Miłośnicy dzieł wszystkich Stephena Kinga będą zachwyceni – oto pojawił się godny następca.
Dodaj komentarz