„Dickens wykreował Londyn tak samo, jak Londyn wykreował Dickensa”.

Walter Benjamin

Niektóre miasta miały szczęście do wszędobylskich pisarzy, z zapałem przemierzających ich ulice i rejestrujących niemal każdy przejaw codziennego życia. Kronikarzem naszej Warszawy był Bolesław Prus, propagator turystyki pieszej i rowerowej. Zamiłowanie do chodzenia łączyło go z Dickensem, urodzonym piechurem. Autor „Opowieści wigilijnej”, słynący ze słabości do osobliwych, wyróżniających się strojów w krzykliwych kolorach, pojawiał się dosłownie wszędzie: przemierzał ścieżki, którymi chadzali bohaterowie jego powieści, maszerował zdecydowanie do określonego miejsca lub po prostu wałęsał się bez celu dla samej przyjemności chodzenia.

Jak zauważa amerykańska eseistka Rebecca Solnit w książce „Zew włóczęgi. Opowieści wędrowne”, ten wielki poeta londyńskiego życia wybrał sobie miejskie wędrówki za temat: niektóre z jego książek zdają się w tym samym stopniu dramatem o miejscach, co o ludziach. Ludzie i lokalizacje stają się sobą nawzajem: opis miejsca czy jego atmosfery często wystarcza, by scharakteryzować bohatera. A to wszystko dzięki Dickensowskiemu przenikliwemu wyczuciu miejsca, które Gilbert Keith Chesterton przypisuje znanemu epizodowi z dzieciństwa pisarza, gdy jego ojciec trafił do więzienia za długi, a sam Dickens, dziecko jeszcze, został zabrany ze szkoły i zmuszony do pracy w fabryce czernidła:

„Niewielu z nas rozumie ulice – pisze Chesterton. – Nawet gdy na nie wkraczamy, wkraczamy z wahaniem, jak do domu lub pokoju obcych ludzi. Niewielu z nas potrafi przejrzeć błyszczącą zagadkę ulicy – dziwny lud, który należy tylko do ulic: ulicznice, dzieci ulicy, koczownicy, którzy pokolenie za pokoleniem ukrywają swoje starodawne sekrety w pełnym blasku słońca. O ulicach w nocy wielu z nas wie jeszcze mniej. Ulice w nocy są jak wielki dom zamknięty na klucz. Jednakże Dickens miał, jak niewielu z ludzi, klucz do ulicy”.

(Gilbert Keith Chesterton „Charles Dickens, a Critical Study”, w: Rebecca Solnit „Zew włóczęgi”)

Nic zatem dziwnego, że w powieściach Dickensa Londyn był opisany „z dorożkarską dokładnością”, zwłaszcza że w tamtym okresie życie toczyło się na ulicy, która nie służyła jedynie do przemieszczania się, lecz pełniła wiele różnych funkcji, co dziś – jakże wygodnie dla władzy i kapitalizmu – zostało zredukowane do jednej, wyłącznie komunikacyjnej, również zresztą zredukowanej do minimum:

„Chodzenie służy do przemieszczania się między samochodami a budynkami oraz na krótkich dystansach między tymi ostatnimi, natomiast spacer jako działalność kulturalna, jako przyjemność, jako podróż, jako sposób poruszania się, zanika, a wraz z nim zanika starożytny i głęboki związek między ciałem, światem i wyobraźnią. (…) Samochody wzmacniają rozdrobnienie i prywatyzację przestrzeni: centra handlowe wypierają handlowe ulice, budynki publiczne stają się wyspami w morzu betonu, obywatelskie projekty zanikają wypierane przez zarządzanie ruchem, a ludzie mieszają się o wiele rzadziej i mniej swobodnie. (…) Demokratyczny, emancypacyjny potencjał, jaki mają ludzie zgromadzeni w miejscu publicznym, nie może zaistnieć tam, gdzie nie ma przestrzeni, w której można się gromadzić. Być może o to właśnie chodzi”.

Rebecca Solnit „Zew włóczęgi”

Poświęcam tyle miejsca drogiemu mojemu sercu chodzeniu, by podkreślić, co utraciliśmy. Choć w czasach Dickensa londyńskie drogi do bezpiecznych na pewno nie należały, piesi cieszyli się wówczas nieporównywalnie większą wolnością (poza kobietami, jak zwykle), a ulice były nie tylko miejscem, przez które przechodziło się w drodze z jednego budynku do drugiego, ale przede wszystkim miejscem, w którym warto być – nawet pomimo smrodu, błocka, nieczystości i nieprzewidywalnego ruchu drogowego, który nie był uregulowany żadnymi przepisami. Życiu ulicznemu poświęca Judith Flanders mnóstwo miejsca, ponieważ zrozumienie wszystkich funkcji, które wówczas pełniła ulica, jest kluczem do zrozumienia największej światowej metropolii, jaką stał się Londyn za życia Charlesa Dickensa. W każdej z czterech części książki Flanders („Miasto się budzi”, „Przeżyć”, „Cieszyć się życiem”, „Miasto, które nigdy nie zasypia”) pojawia się przynajmniej jeden rozdział poświęcony ulicy („Na ulicy”, „Sprzedając na ulicach”, „Uliczne przedstawienie”, „Karmiąc ulice”, „Uliczny teatr”, „Uliczna przemoc”), a ogromna liczba opisanych miejsc, ówczesnych wydarzeń, praw, palących kwestii społecznych a nawet realnych postaci znajduje odbicie w powieściach Dickensa, największego z kronikarzy londyńskich ulic.

Judith Flanders wykonała benedyktyńską pracę: same przypisy zajmują w polskim wydaniu dwadzieścia osiem stron drobnym maczkiem, do tego jedenastostronicowa bibliografia i czternastostronicowy indeks, który we współczesnych opracowaniach spotykam, niestety, coraz rzadziej. Liczba podanych tu informacji zadowoli najwybredniejszego czytelnika, a ich szczegółowość naprawdę robi wrażenie. Dla przykładu: przy omawianiu stanu dróg w mieście Flanders drobiazgowo opisuje nie tylko rodzaje nawierzchni, ale też metody jej układania. Ba, podaje nawet wymiary kostki granitowej, jakie zalecał dla głównych arterii w latach dwudziestych XIX wieku inżynier Thomas Telford. Do końca życia będę pamiętać długie, nocne godziny, podczas których poznawałam plusy i minusy rozmaitych nawierzchni, kiwając ze zrozumieniem głową, chociaż w tej dziedzinie jestem kompletnym laikiem. Gdyby wszystkie podręczniki były napisane tak jak „Życie codzienne w Londynie Dickensa”, pojęłabym pewnie nawet fizykę kwantową. Na plus pani Flanders zaliczyć należy również poczucie humoru, które u autorów niezmiernie sobie cenię.

Recenzentowi, zwłaszcza amatorowi jak ja, łatwiej byłoby chyba wyliczyć, czego w książce Judith Flanders nie ma, niż wymienić wszystko, co tu można znaleźć. Od czego zacząć? Może od ogromnego hałasu londyńskiej metropolii, nieprzerwanego łoskotu, który utrudniał usłyszenie się nawet wewnątrz budynków? A może od częstych upadków koni, które zawsze oznaczały dla nich tragiczny koniec? Flanders pisze dosłownie o wszystkim: poznajemy (w najdrobniejszych szczegółach) charakterystyczne dla poszczególnych warstw społecznych (a nawet grup zawodowych) stroje i zaglądamy mieszkańcom do garnków. Tutaj koniecznie trzeba nadmienić, że te garnki najczęściej napełniane były w jednej z licznych jadłodajni, gdyż gotowanie w domu było zbyt kosztowne: niewielka liczba ujęć wody, często limitowanej, koszt opału, brak kuchni i duże ryzyko pożaru sprawiały, że taniej wychodziło stołowanie się poza domem. Taki wybór wymuszały też długie godziny pracy. Woźnice, konduktorzy i ekspedienci sklepowi pracowali średnio po 15 godzin dziennie, a w City dniówka trwała jeszcze dłużej: pracownicy braci Cheeryble pracowali po 85 godzin tygodniowo („Mimo to Dickens opisuje wspomnianą firmę jako przykład szczodrobliwości i dobrych praktyk pracodawcy”). Ulice Londynu bez przerwy więc tętniły życiem i zawsze były pełne ludzi, nawet gdy pogrążały się w mrokach nocy. Te mroki zresztą próbowano rozświetlić za pomocą coraz doskonalszych wynalazków. Próbowano również w jakiś sposób zapanować nad ruchem ulicznym, który, jak wspomniałam, nie był regulowany żadnymi przepisami, co prowadziło do częstych wypadków:

„W 1860 roku na placu Parliament Square postawiono latarnię uliczną. Zapowiedziano, że będzie ona zwykle świecić na zielono, co posłuży pieszym za ostrzeżenie, a jednocześnie przypomni kierującym pojazdami i jadącym konno, że w tym punkcie powinni zmniejszyć prędkość. Był to pierwszy eksperyment z sygnalizacją świetlną, który jednak na pewien czas zarzucono, po tym, jak wspomniana latarnia wybuchła, raniąc policjanta”.

Flanders pisze o zajmującej dużo miejsca w twórczości Dickensa kwestii ubogich i o panujących wówczas na tę kwestię poglądach, które doprowadziły do uchwalenia skandalicznych Praw o Ubogich. Opisy pracujących dzieci, usiłujących zarobić na kromkę chleba, są przejmujące, podobnie jak opisy rozpaczliwej sytuacji ludzi starych i zniedołężniałych, niezdolnych do fizycznej pracy i przymierających głodem („Prawdziwi nędzarze sprzedawali zapałki”). Wyburzanie slumsów pod szersze ulice i urzędy prowadziło do wysiedlenia biedaków, którzy powiększali rzeszę bezdomnych. Śmierć z głodu była wówczas wszechobecna. Skoro tak mało przejmowano się bliźnimi, jak traktowano zwierzęta, które hodowano powszechnie w całym Londynie? Dantejskie sceny rozgrywające się na targu bydła, w samym sercu City, mówią na ten temat wiele („Z powodu konieczności stłoczenia tak wielkiej liczby zwierząt na tak małej przestrzeni skrajne okrucieństwo było tam czymś zupełnie normalnym”). Dickens interweniował także i w tej sprawie, jednak „nic nie było w stanie poruszyć twardych serc korporacji miejskiej londyńskiego City”: Smithfield przynosiło mnóstwo kasy.

W pozbawionym kanalizacji mieście hodowano i zabijano kury, świnie, krowy, patroszono ryby. Resztki najczęściej wrzucano do wody. Tę praktykę stosowali wszyscy: fabryki, gazownie, stocznie i liczne zakłady spuszczające do Tamizy chemikalia. Śmierci głodowej towarzyszyła więc równie powszechna śmierć spowodowana piciem lokalnej wody. Z powodu zanieczyszczeń nawet słynna londyńska mgła nabrała podejrzanej zielonkawej barwy, a ta, którą opisuje Dickens w „Opowieści wigilijnej”, nie jest niczym innym jak dobrze nam znanym smogiem. W takich warunkach nawet młodym i zdrowym trudno było oddychać. Ale pogorszenie się jakości wody i powietrza to nie wszystko – dodajmy do tego jeszcze przepełnienie na londyńskich nekropoliach, znajdujących się w centrum miasta. Ponieważ cmentarze przynosiły dochód swym właścicielom, chowano tam więcej zmarłych, niż mogły one pomieścić. Groby były płytkie, a zmarłych układano jednego na drugim, co powodowało, że znajdowali się oni sporo ponad poziomem gruntu. W „Naszym wspólnym przyjacielu” Dickensa Lizzie i jej brat spotykają się na cmentarzu w City, „przez środek którego biegł nasyp po pierś wysoki i ogrodzony żelaznymi sztachetami. Tam dogodnie i higienicznie wyniesieni nad żyjących spoczywali zmarli”. Dickens zaskarbił sobie miłość czytelników tym, że dostrzegał i opisywał to, czego nikt poza nim nie chciał widzieć.

Brudny i śmierdzący Londyn był miastem kontrastów: eleganckie dzielnice z pieczołowicie zaplanowanymi wystawami sklepowymi sąsiadowały z dzielnicami nędzy. Obok „łaźni dla dżentelmenów” funkcjonowały łaźnie dla nędzarzy. Koszmarne warunki higieniczne nie wykluczały dynamicznego rozwoju: to w końcu czas początków metra i rozwoju kolei żelaznej. Judith Flanders drobiazgowo opisuje miejskie życie we wszystkich jego przejawach, a w każdym niemal poruszanym przez nią temacie wspiera ją wszędobylski Dickens, który swoje miasto znał od podszewki:

„Jego Londyn był początkowo miastem wątpliwej reputacji, miastem przepychu z okresu regencji, a później wczesnowiktoriańskiej sumienności i staranności, ekspansjonizmu i postępu technologicznego.

W swojej prozie Dickens miał opisywać wszystkie te cechy, jakby chodziło o rzeczy, których poza nim nikt nigdy wcześniej nie widział. A gdy to zrobił, nikt już nie był w stanie patrzeć na nie inaczej niż jego oczami”.

Najsłynniejszym miastem płaskiego świata, opisanego w fenomenalnym cyklu Terry`ego Pratchetta, jest Ankh-Morpork, które wchodzi właśnie w erę postępu technologicznego. Znajdziemy tam i dyliżanse, i kolej, i gazetę, i operę, i obrzydliwie bogatych (oraz najczęściej bezgranicznie głupich) arystokratów, i dzielnice nędzy (słynne Mroki), i nawet śmierdzącą rzekę, gęstą jak dobrze zaprawiona zupa. Na gwarnych ulicach miasta spotkamy Dibblera Gardło Sobie Podrzynam, który – jak wielu londyńczyków opisanych przez Flanders – sprzedaje jedzenie z tacy. W cyklu o Świecie Dysku Terry Pratchett kapitalnie oddaje klimat tego miasta i charakter jego mieszkańców – oczywiście na swój własny ironiczny sposób. Jest to jednakże spojrzenie na wskroś Dickensowskie, a lektura książki Judith Flanders jedynie utwierdziła mnie w tym przekonaniu.

Na koniec ciekawostka:

„W tamtych czasach strony gazet i książek były nierozcięte, toteż jednym z akcesoriów niezbędnych w czasie jazdy pociągiem, był scyzoryk, którym pasażer musiał najpierw trochę popracować, zanim zatopił się w lekturze”.