„W wieśniaczych butach i odzieniu stąpam swą drogą”.

William Wordsworth

„Zew włóczęgi” powstał pod koniec lat dziewięćdziesiątych i miał być polemiką wymierzoną „w zjawiska uprzemysłowienia, prywatyzacji gruntów publicznych, ucisku i zamknięcia kobiet, rozrastania się przedmieść, odcieleśniania życia codziennego i wiele im podobnych”. Rebecca Solnit opowiada o uprzemysłowieniu czasu i przestrzeni, o przyspieszeniu w życiu codziennym, o mocach tkwiących w ludziach, którzy wychodzą na ulice, o wielkich spacerowiczach i o pożytkach z włóczęgi.

„Chodzenie jako takie nie zmieniło świata, jednak kiedy ludzie idą razem, chodzenie może stać się rytuałem, narzędziem i czynnikiem wzmocnienia społeczeństwa obywatelskiego, które jest w stanie dać odpór przemocy i uciskowi”.

W XXI wieku ludzie maszerują ramię w ramię przeciwko rzecznikom korporacyjnej globalizacji i zwolennikom brutalnej, zasadzającej się na przemocy polityki. Bronią tego, co lokalne, demokratyczne, różnorodne i niezależne. Ulice stają się największą areną demokracji, miejscem, w którym zwykli ludzie mogą przemówić we własnym imieniu, wspólną przestrzenią, niezawłaszczoną jeszcze przez media, polityków i korporacje. Protestujący na ulicach stanowią siłę, której nie można zlekceważyć:

„Czwartego listopada milion ludzi gromadzi się na Alexanderplatz w Berlinie Wschodnim z flagami, transparentami i plakatami. Dziewiątego listopada mur berliński zostaje zburzony. Znajoma osoba, która była wtedy w Berlinie, opowiadała mi, że mur upadł, ponieważ kiedy rozeszła się fałszywa pogłoska o jego zburzeniu, na miejscu pojawiły się takie tłumy, że plotka stała się faktem – strażnicy stracili wolę walki i dopuścili ludzi do muru. Pogłoska stała się faktem, ponieważ przybyło dość ludzi, by ją faktem uczynić. Raz jeszcze lud tworzył historię, głosując nogami”.

A wszystko zaczyna się od zwykłego napięcia mięśni: „Jedna noga niczym filar, na którym wspiera się wyprostowane ciało rozpięte między ziemią a niebem. Druga niczym wahadło kołyszące się do tyłu”. Jeden ruch. Pierwszy krok.

Idziemy.

Zaraz, zaraz… telefony zostawiamy w domu!

Wałęsanie się bez celu powinno być czasem niezaśmieconym, stanem, w którym umysł, ciało i świat spotykają się ze sobą. Czasu tego nie należy wypełniać muzyką, surfowaniem po internecie, rozmową przez komórkę, która stanowi dla nas bufor chroniący przed samotnością, ciszą i spotkaniem z nieznanym. Chodzenie to przecież odkrywanie – krajobrazów, miejsc, ludzi, ale też tego, co nam gra w duszy. Pomaga nam nawiązać bardziej namacalną, konkretną relację z okolicą, w której mieszkamy, i z sąsiadami.

„Wiele osób funkcjonuje dzisiaj w szeregach osobnych pomieszczeń – dom, samochód, siłownia, biuro, sklepy. Gdy poruszamy się piechotą, wszystko łączy się ze sobą, ponieważ chodząc, zajmujemy przestrzeń pomiędzy tymi pomieszczeniami w taki sam sposób, w jaki zajmujemy ich wnętrza. Żyjemy wówczas w całym świecie, nie tylko wewnątrz pomieszczeń zbudowanych po to, by się przed nim bronić”.

We współczesnym świecie na wszelkie możliwe sposoby walczy się z czasem wolnym: to, co nieproduktywne, niemierzalne, uznawane jest za bezwartościowe. Dotyczy to całej przebogatej palety przyjemności, w tym bujania w obłokach i włóczenia się bez celu:

„Bezcelowość pieszej wycieczki, w trakcie której jest wiele do odkrycia, została zastąpiona przez celowe wyznaczanie dróg najkrótszego czasu, a także przez elektroniczne transmisje, sprawiające, że rzeczywiste podróże w coraz większym stopniu stają się zbędne”.

Nawet publiczna przestrzeń zostaje zawłaszczona: w wielu nowo powstających miejscach w ogóle się jej nie uwzględnia. Galerie handlowe zastępują ulice, ulice pozbawione zostają chodników, do budynków wchodzi się wyłącznie przez garaże, brakuje placów, a wszystko otoczone jest murami i bramkami. I jak tu się szlajać na piechotę? Nawet grunty wiejskie zostają wchłonięte przez kolejne dzielnice sypialnie, przeznaczone wyłącznie dla osób poruszających się samochodami. Nie ma gdzie pójść, więc siedzimy w domach i obrastamy tłuszczem.

„Otyłość nie pojawia się przypadkiem w świecie cyfrowej rozrywki i parkingów, bezładnej zabudowy miast i przedmieść; u samego swego źródła jest czymś zamierzonym, ludzi bowiem nakłania się, by zapomnieli, że ciała zdolne są sprostać stawianym im wyzwaniom i dostarczać przyjemności, z której mogą korzystać”.

Ciała zostają dziś sprowadzone do roli paczek, transportowanych za pomocą środków mechanicznych w określone miejsca. Samochody to protezy dla naszych upośledzonych ciał, które nie nadążają za postępem: są zbyt wolne i kruche. Współczesny świat jest przyjazny wyłącznie dla zmotoryzowanych: bez samochodu człowiek pozostaje unieruchomiony, pozbawiony bodźców, ponieważ obecnie rzeczywistość za drzwiami własnego domu nie oferuje ani przygód, ani miejsc, do których można się udać pieszo. Zresztą piesi nie są dzisiaj mile widziani: projekty nowych miast i przedmieść odnoszą się do nich lekceważąco. Chodzenie pieszo może być postrzegane jako oznaka niskiego statusu: chodzi, bo nie stać go na samochód. Współczesnym ludziom trudno uwierzyć, że ktoś może przedkładać chodzenie nad jazdę samochodem. Chodzenie jest przecież takie… bezproduktywne, bezcelowe. O ciało należy zadbać na siłowni – w kolejnym zamkniętym pomieszczeniu.

„Siłownia to przestrzeń pod dachem, która ma wynagradzać zanik otwartych przestrzeni i stanowić prowizoryczne rozwiązanie problemu zanikających mięśni. Siłownia jest fabryką, zakładem produkcji mięśni lub sprawności fizycznej i często nawet wygląda jak fabryka: surowa, industrialna przestrzeń, metalicznie lśniące maszyny, samotne postaci, każda pochłonięta własnym powtarzalnym działaniem”.

Zdaniem Solnit, mechaniczna bieżnia jest konsekwencją autotropolis (miast kierowców): to urządzenie, na którym nie można nigdzie dojść, znajdujące się w miejscu, gdzie nie ma dokąd pójść…

„Czy też w którym nie pragnie się już iść dokądkolwiek: bieżnia dostosowuje się także do zautomobilizowanego i zsuburbanizowanego umysłu, któremu wygodniej jest w przestrzeni pod dachem, z uregulowaną temperaturą, niż na zewnątrz, wygodniej z aktywnością, którą daje się obliczyć i można ściśle reglamentować, niż z płynnym i swobodnym ruchem umysłu i ciała, powiązanych z terenem, ruchem, jakiemu można się oddawać, spacerując na otwartym powietrzu”.

Chodzenie to coś więcej niż naprzemienny ruch kończyn dolnych. Coś więcej niż nabijanie kilometrów za pomocą modnej telefonicznej aplikacji.

„Jeśli samo życie, upływ danego nam czasu, opisuje się jako podróż, to zwykle jako podróż odbywaną piechotą, wędrówkę pielgrzyma pośród zmieniających się pejzaży osobistej historii. (…) A skoro życie jest podróżą, w rzeczywistej podróży nasze życie staje się namacalne, z jego celami, do których dążymy, postępami, które jesteśmy w stanie zaobserwować, osiągnięciami, które potrafimy pojąć, i wszystkimi metaforami złączonymi naszym działaniem. Labirynty, pielgrzymki, wspinaczki po górach, piesze wędrówki mające jasno określony, upragniony cel, wszystko to pozwala nam traktować dosłownie pozostały nam czas jako podróż w wymiarze duchowym, dostępnym naszemu rozumieniu za pośrednictwem zmysłów”.

W XXI wieku dwie nogi nie wystarczą. Nadal jednak istnieją miejsca, do których możemy dotrzeć pieszo, a mimo to jeździmy tam samochodami. Dla mnie, zdeklarowanego piechura, chodzenie zawsze było oznaką wolności: możliwością wyboru własnej drogi i przyjemnością płynącą z jej przemierzania – na swój sposób i we własnym tempie.