Skusiła mnie okładka. I chyba jedynie okładka mnie nie rozczarowała.

„To nie duch ani elf, to nie anioł ani faun,

To jedyny w swym rodzaju wielki Santa Clown!”

Akcja tego świątecznego horroru rozgrywa się w latach osiemdziesiątych XX wieku, w czasie prezydentury George`a Busha. W bajkowej, zimowej scenerii mieszkańcy Rockville w stanie Maryland przygotowują się do Świąt Bożego Narodzenia. Dave Phippen i jego tata stoją cierpliwie w gigantycznej kolejce do Świętego Mikołaja, jednak nagły telefon z pracy wymusza na ojcu pośpiech, dlatego popycha syna w kierunku konkurenta, tkwiącego samotnie w bocznej uliczce. Drugi Święty wygląda przerażająco: „Makijaż w stylu klauna zdawał się na zawsze wciśnięty w oparach strachu i obłędu w jego twarz” (tak tak, to próbka prozy, jaką serwuje nam Julius Throne). Świrnięty Święty, mimo iż odstrasza wyglądem i mówi niepokojące rzeczy („Oto ja, twój cień i twój strach, który skrywasz głęboko w sercu”), wręcza chłopcu najbardziej pożądaną zabawkę sezonu: dragoncara, czyli samochód… z ogonem smoka (dla dziewczynek wersja dragondoll). Wkrótce w Rockville dochodzi do niepokojących zdarzeń, zakłócających świąteczną atmosferę. Dave i jego bystry kumpel Alvin zaczynają dostrzegać związek między wybuchającymi w domach pożarami a modnymi zabawkami, jednak lokalna policja nie traktuje ich poważnie. Tymczasem w Waszyngtonie ambitna policjantka bezskutecznie tropi bandę poharatanych elfów, które napadają na banki i mordują ludzi. Wspiera ją emerytowany policjant Francis Bogart, od lat nieszczęśliwie w niej zakochany. Te dwa wątki wkrótce się łączą, by poprowadzić nas do finału, do którego ja dotarłam jedynie z poczucia obowiązku. Nie dałam rady wciągnąć się w tę historię, a irytujący, łzawy styl sprawiał, że zamiast obgryzać ze strachu palce, wznosiłam oczy do nieba.

Autor, ocierając się o kicz, tworzy pełne patosu opisy atmosfery Świąt i rozkwitającego na nowo uczucia, wrzucając w to, niczym granat w wigilijny kompot, postać szalonego Santa Clowna, ewidentnej kalki Jokera („Bez błazna nie ma balu”; „Bo trzeba być samych śmiechem”). Wypowiedzi bohaterów, w tym dzieciaków z Rockville, są sztuczne i wydumane, dalekie od prawdziwej mowy („Uspokój się, dobrze wiesz, że mój tata jest krzewicielem tradycji i nie daruje mi, jeżeli dorosnę i oświadczę, że nie wierzę już w tę legendę. Jednak ta chwila zbliża się nieuchronnie” – który dzieciak posługuje się takim językiem w codziennej, nieformalnej rozmowie z rówieśnikiem???). Prawdopodobnie „Santa Clown” znajdzie swoich zwolenników, jednak dla mnie to jedno z większych rozczarowań tego roku.