Każda książka Elif Shafak jest dla mnie czytelniczym przeżyciem, które głęboko zapada w moją pamięć. Ta bez skrupułów wykorzystuje trawiącą wszystkich ludzi tęsknotę do wielkiej, prawdziwej miłości – do człowieka, który nas dopełni.

„Barwne jest twoje życie, dostatnie i pełne. A przynajmniej tak ci się wydaje, dopóki nie zjawi się ktoś, kto ci uświadomi, czego w nim brakowało przez całe lata. Niczym lustro, które odbija to, co nieobecne, a nie to, co obecne – ukaże ci on pustkę w duszy – próżnię, której do tej pory nie chciałeś dostrzec. Tą osobą może być kochanek, przyjaciel albo mistrz duchowy. Czasami dziecko, którym trzeba się zaopiekować. Tak naprawdę liczy się tylko to, aby odnaleźć duszę, która dopełni twoją duszę”.

W “Czterdziestu zasadach miłości” kanwą do przedstawienia właściwej historii, tej o Rumim, jest współczesna, dość prozaiczna opowieść o wiodącej przewidywalne i jałowe życie czterdziestoletniej (!) mężatce z Northampton, która postanawia wrócić do pracy zawodowej, gdyż jest coraz mniej potrzebna trójce dorastających dzieci i nagminnie zdradzającemu ją mężowi. Jej pierwsze zadanie polega na zrecenzowaniu debiutanckiej powieści Aziza Z. Zahary, zatytułowanej „Słodkie bluźnierstwo”. W ten sposób w ręce kobiety trafia maszynopis powieści o Rumim. W Elli jego lektura budzi sprzeciw wobec niesatysfakcjonującego związku i pragnienie miłości prawdziwej, takiej, która pozwala na samorealizację i daje uczucie spełnienia. Nam pozwala zanurzyć się w przepięknej, ogromnie poruszającej historii z odległego czasu i miejsca, która jest jednocześnie opowieścią o spotkaniu dwóch przeznaczonych sobie dusz, traktatem o osiąganiu pełni człowieczeństwa i wiodącej do tego drodze oraz lekcją prawdziwej miłości, opartą na czterdziestu tytułowych zasadach, opracowanych przez wędrownego derwisza, Szamsa z Tebrizu.

„Widziałem dotknięte nędzą wioski, sczerniałe od pożarów pola, splądrowane, spływające czerwienią miasta, w których nie ostali się przy życiu mieszkańcy płci męskiej powyżej dziesiątego roku życia. Widziałem to, co w ludziach najlepsze i najgorsze. Nic już mnie nie dziwi.

Kiedy zdobywałem wszystkie te doświadczenia, zacząłem sporządzać pewną listę, której nie spisałem w żadnej księdze, lecz jedynie wyryłem w duszy. Tę osobistą listę nazwałem Podstawowymi Zasadami Wędrownych Mistyków Islamu. Według mnie są one powszechne, rzetelne i niezmienne niczym prawa natury. Razem tworzą Czterdzieści Zasad Religii Miłości, którą można osiągnąć przez miłość i tylko przez miłość”.

Szams z Tebrizu to najbardziej niezwykła postać w tej książce. Wędrowny derwisz, który nigdy nie jadł z tej samej miski dwukrotnie, a w każdym miejscu spał tylko raz, trzymał się z dala od „wież z kości słoniowej, owych siedzib uczonych”, przebywając w towarzystwie wyrzutków, uciekinierów, wygnańców i odmieńców, słynął z niekonwencjonalnych obyczajów i heretyckich (z pozoru) wypowiedzi. Nie odczytywał prawd wiary literalnie, jak to mają w zwyczaju religijni przywódcy i fanatycy, lecz wydobywał z nich ich najgłębszy, niezmącony fałszywymi interpretacjami sens. Szukał też wiedzy poza Koranem, przyglądając się światu i naturze, w każdym człowieku widząc otwartą księgę. Osiągnął najwyższy stopień poznania i samorealizacji, całkowicie odrzucając własne ego i powierzając się Bogu – a jednak wciąż nie czuł się spełniony. Brakowało mu duchowego towarzysza, z którym mógłby dzielić swe myśli i któremu mógłby przekazać swą wiedzę. Duszy dopełniającej jego duszę. I wtedy zadziałało przeznaczenie.

Nazywany „Szekspirem świata islamu” trzynastowieczny perski poeta Dżalaluddin Rumi uznawany jest dziś za jednego z największych mędrców w historii ludzkości. W powieści Elif Shafak Rumi jest wybitnym uczonym, ma tysiące uczniów i zwolenników, którzy uważają go za „światło przewodnie dla wszystkich muzułmanów”, ale jego naukom brakuje duszy. Charyzmatyczny nauczyciel i wybitny kaznodzieja skupia się wyłącznie na umyśle. Spotkanie z Szamsem z Tebrizu otworzy jego serce i przeistoczy go z ortodoksyjnego duchownego w żarliwego poetę i zagorzałego mistyka. Opowieść o tym niezwykłym spotkaniu, porównywanym do zjednoczenia dwóch oceanów, stanowi najpiękniejszą, najbardziej poruszającą część książki.

„Życie bez miłości w ogóle się nie liczy. Nie pytaj, jakiej miłości masz poszukiwać, duchowej czy materialnej, boskiej czy ziemskiej, wschodniej czy zachodniej… Jedne podziały prowadzą tylko do kolejnych. Miłość nie zna etykietek i definicji. Jest tym, czym jest: czysta i prosta. Miłość to woda życia. A miłujący to ognista dusza! Kiedy ogień pokocha wodę, wszechświat kręci się inaczej”.

Oprócz nauk, dotyczących poznania Boga, natury miłości, istoty ludzkich relacji czy samourzeczywistnienia (osiągania oświecenia), znajdziemy tu wiele cennych uwag na temat religii, która dzieli zamiast łączyć, ponieważ interpretujemy ją dla własnych celów, całkowicie wypaczając jej sens. Tak naprawdę nie ma znaczenia, kim jesteśmy i jaką religię wyznajemy. „Religie są jak rzeki: wszystkie zmierzają do tego samego morza”. Wszyscy jesteśmy ludźmi, połączonymi jedną Religią Miłości. I takie właśnie przesłanie powinno być głoszone we wszystkich świątyniach. Zwłaszcza dziś.

„I oto w żydowskim mieście Konya, w gospodzie należącej do chrześcijańskiego karczmarza, my, gromadka miłośników wina, którzyśmy wyznawali rozmaite religie, wznieśliśmy kielichy i – choć trudno w to uwierzyć – wspólnie wychyliliśmy toast na cześć Boga, który umiał nas kochać i nam przebaczać nawet wówczas, gdy my sami najwyraźniej tego nie potrafiliśmy”.