Mordobicie i rozpirzanie wszystkiego dookoła nie zdało egzaminu: Gertrude wciąż tkwi w znienawidzonym Baśniowie. Może pora zmienić taktykę?

Choć trudno w to uwierzyć, jest w Baśniowie coś, czym Gert naprawdę się jara: to Lochcon Targofestiwal, podczas którego spotkać można między innymi Gwag, „najbarbarzyńszą z barbarzynek”. Mimo że na konwencie jest duszno jak pod spoconą pachą, Gertrude wyjątkowo nie narzeka: nabywa geekowskie gadżety w ilościach hurtowych i bezpardonowo skraca horrendalnie długą kolejkę do swojej idolki („Jesteś moją bohaterką! Kocham tę akcję, jak w bitwie o Spiralę Szczęścia wsadziłaś kołowatemu królowi rękę do gęby i wyrwałaś mu serce…”). Wkrótce potem staje oko w oko z własną psychofanką, fioletowoskórą Złosią („Jesteś moją największą bohaterką! Ta akcja, jak rozłupałaś czerep Panu Księżycu…”).

Mile połaskotana Gert postanawia objąć Złosię protekcją i uczynić z niej swojego pomagiera. Po kilku tygodniach przerażona zmienia zdanie: cząstkę „psycho” do słowa „fan” doklejono nie bez powodu. Spotkanie ze Złosią skłania jednak Gertrude do autorefleksji, co prowadzi do radykalnej autokorekty: „Od tej chwili stawiam na dobro”. Czy rzeczywiście? Czy zielonowłosa zabójczyni wytrwa w swoim postanowieniu? I dokąd zaprowadzi ją ścieżka dobra?

Tom pierwszy, „I żyli długo i burzliwie”, kpił ze szmirowatej, cukierkowo-kucykowej stylistyki dziecięcego świata. „Fujowy żywot” naszpikowany był popkulturowymi aluzjami („Władca Pierścieni”, „Gra o tron”, „Obcy – decydujące starcie”). W trzeciej części Skottie Young nabija się między innymi ze specyficznych nerdowskich zwyczajów i zachowań („Kto chciałby poświęcać swój czas, pieniądze i energię tylko po to, by ciągle stać w jakiejś kolejce na Lochconie?”) – i wciąż sypie aluzjami jak z rękawa, więc choć landrynkowe kolory i siekanina typowa dla horrorów gore już mi się trochę przejadły, perypetie Gertrude na baśniowskich dróżkach nadal mnie bawią. Ciekawym urozmaiceniem fabuły jest historia życia Larringtona, pechowego Przewodnika zielonowłosego bachora w różowej kiecce. Wielkie brawa należą się tłumaczowi, który kapitalnie poradził sobie z oryginalnym językiem, stanowiącym wyróżnik tej serii („zanindżać po dachach”, „ciastolony”, „fujowy”, „przypapryczać”, „zadżemista odpowiedź”, „w glizdu łatwe”, „na litość czosnka”). Odpowiedzialny za kolory Jean-Francois Beaulieu wciąż nie żałuje nam różu, błękitu… i czerwieni. Wstrząs i oczopląs gwarantowane. Czytacie na własną odpowiedzialność.