Lubię Margaret Atwood. Pisarka jest w swych tekstach bardzo ludzka. Nie znajdziemy tu przerostu formy nad treścią. To proza przyjazna czytelnikowi, nasycona ciepłem, staroświeckim wdziękiem i dowcipną ironią, nieco w stylu naszej Szymborskiej.
„W proces pisania wbudowany jest pewien odsetek porażek. Nie bez przyczyny ewolucja stworzyła kosz na papiery”.
Autorka „Opowieści podręcznej”, dystopii opisującej wykorzystywanie kobiet przez totalitarny reżim, dożyła tych nieszczęsnych czasów, gdy jej książka-ostrzeżenie stała się boleśnie aktualna. Po latach, kiedy na demonstracjach zaczęły się pojawiać kobiety w czerwonych sukniach, stwierdziła, że może była zbyt wielką optymistką, kończąc tę historię upadkiem systemu – bowiem system wciąż ma się dobrze i wciąż decyduje o ciałach kobiet. Dystopijna powieść, pisana między innymi w podzielonym murem Berlinie lat osiemdziesiątych, oraz oparty na jej podstawie serial z 2017 roku uczyniły z Margaret Atwood osobę rozpoznawalną nawet przez tych, którzy książek nigdy nie biorą do ręki:
„Przez ostatnie trzy lata Margaret Atwood stała się J.K.Rowling dla dorosłych. 80-letnią gwiazdą rocka. Ikoną popkultury o aparycji dobrej czarownicy z bajek dla niezupełnie grzecznych dziewczynek. Zapytana, czy jest dumna, odparła: – Jestem Kanadyjką. My nie robimy w dumie! – To w czym? – Mniejszym zakłopotaniu”.
(Katarzyna Wężyk „Rób, co możesz, tak dobrze, jak potrafisz, tak długo, jak możesz” w: Książki. Magazyn do czytania”, nr 5/2019)
O pisarce wiele mówi jeszcze jeden fakt. Gdy w lutym 2022 roku Rosja zaatakowała Ukrainę, w antywojennej manifestacji w Toronto wzięła udział drobniutka staruszka. Widzimy ją na zdjęciu: przyjazny, dający nadzieję uśmiech pod czerwoną czapą z kocimi oczami i wąsami. W objęciach dłoni delikatnie spoczywa ukraińska flaga. Jak tu nie lubić Margaret Atwood?
W 2021 roku w Polsce ukazały się eseje Atwood, reklamowane jako „klucz do twórczości najpopularniejszej autorki XX i XXI wieku”. Ich tytuł – „Ruchome cele” – ma podkreślać subiektywność sądów w zmieniającym się czasie: „Przeglądając niektóre z tych esejów – esejów, czyli prób – miałam poczucie, że gdybym pisała je dzisiaj, pewnie napisałabym je inaczej. Ale oczywiście nie pisałam ich dzisiaj, ponieważ obecnie cele są inne”. Teksty zebrane w tym wydaniu pochodzą z lat 1982 – 2004 i podzielone są na trzy części (1982 – 1989, 1990 – 2000, 2001 – 2004). Niemały to czas i niebagatelny okres w historii, którą Atwood śledzi z troską, charakterystyczną dla ludzi pamietających stare i wcale nie tak dobre czasy.
„W 1989 roku rozsadzała nas euforia, przez krótki czas. Byliśmy oszołomieni, widząc na własne oczy, jak coś, co zdawało się niemożliwe, staje się rzeczywistością. Ale jakże się myliliśmy co do nowego wspaniałego świata, który miał się przed nami otworzyć”.
„Ruchome cele” składają się z tekstów okazjonalnych, czyli napisanych na konkretne okazje (wydanie książki – przez kogoś innego, pożegnania zmarłych przyjaciół, konieczność wygłoszenia przemowy czy wzięcia udziału w zbiórce na zbożny cel). Znajdziemy tu też recenzje filmów i książek, wnikliwie uwagi na temat twórczości współczesnych pisarzy oraz bezkompromisowe wypowiedzi na tematy społeczne i polityczne. Jak zauważa we wstępie do wydania z 2019 roku Jeet Heer, kanadyjski pisarz i krytyk literacki, przemyślenia pisarki są ściśle związane z jej osobistym doświadczeniem, dlatego, choć autorka „Opowieści podręcznej” porusza tematy niedotyczące jej samej, w każdym tekście odkrywa przed nami jakąś cząstkę siebie: „Te migawki istotnych zapamiętanych chwil składają się na opowieść – opowieść o tym, jak Margaret Atwood została pisarką”.
Na początek zachwyciłam się więc Atwood czytelniczką, w egalitarnym zachwycie dla słowa pisanego przygarniającą do serca zarówno zacne klasyki, jak i drastyczne dzieła science fiction o psychodelicznych tytułach („Mózg Donovana” na przykład). Eklektyczne nawyki czytelnicze autorki „Opowieści podręcznej” są przeciwieństwem snobistycznych spisów lektur nadętych krytyków (i niektórych równie nadętych pisarzy) i przypominają, że istnieje coś takiego jak radość pochłaniania książek (czego nie należy mylić z obowiązkiem czytania). To właśnie Atwood przyczyniła się zresztą do obalenia sztucznej bariery między literaturą głównego nurtu a tak zwaną literaturą gatunkową, uważając ten podział za szkodliwy i niepotrzebny: wszak można dać się ponieść mimowolnym wspomnieniom niczym narrator powieści Prousta i poszybować na skrzydłach smoków – tak jak bohaterowie fantastycznego „Ziemiomorza” Ursuli K. Le Guin. Jako wielbicielka „Ziemiomorza” lubię Margaret Atwood za piękny esej o twórczości Ursuli K. Le Guin oraz za odważną obronę lekceważonej literatury fantastycznej:
„Czasami SF bywa po prostu pretekstem do wymachiwania bronią w niecodziennych ciuchach i perwersyjnego seksu, jednak może ono także dostarczać narzędzi do badania paradoksów i udręk, nieodłącznych od tego, co kiedyś czule zwano kondycją ludzką. Jaka jest nasza prawdziwa natura, skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy, co robimy samym sobie, do jakich skrajności możemy się posunąć? W piaskownicy science fiction, często brudnej, odbywała się spora część najznakomitszej i najbardziej dającej do myślenia intelektualnej zabawy ostatniego stulecia”.
„Ruchome cele” zachwycają bogactwem tematów. Margaret Atwood pisze o żywotności baśni, o mitach, o tworzeniu kanadyjskiej literatury historycznej, o powieści dziewiętnastowiecznej, o związkach osobistych z twórczością Orwella, ale też ogólnie o pisaniu i czytaniu (dlaczego pisze, co czyta, jak ocenia opowiadania, kim są pisarze). Przybliża genezę własnych utworów („Opowieść podręcznej”, „Grace i Grace”, „Oryks i Derkacz”) i przygląda się trudnej sytuacji kobiet w patriarchalnym świecie (w tym kobiet pisarek). Na marginesie książki Johna Updike`a „Czarownice z Eastwick” snuje rozważania o tym, jak to jest być kobietą („W jaki sposób te zwyczajne poza tym kobiety z klasy średniej, mieszkające w małej miejscowości, zyskały czarodziejskie moce? To proste. Zostały bez mężów”). Analizuje także złe zachowanie postaci kobiecych w twórczości literackiej („Łotrzyce o poplamionych dłoniach”), zwracając uwagę, że kobiety – podobnie jak mężczyźni – nie składają się z samych cnót: są pełnowymiarowymi istotami ludzkimi – choć wciąż nie pełnoprawnymi („w Stanach Zjednoczonych średnia kara więzienia dla mężczyzn, którzy zabili żony, wynosi cztery lata, a dla kobiet, które zabiły mężów – dwadzieścia lat. Daję te dane statystyczne pod rozwagę tym, którzy uważają, że równouprawnienie płci to już fakt dokonany”). Jeśli zastanawialiście się kiedyś, dlaczego wszyscy lubią Anię z Zielonego Wzgórza (teraz już z Zielonych Szczytów), Margaret Atwood ma dla was odpowiedź.
W „Ruchomych celach” odnajdziemy polskie akcenty: w eseju „Zerwać zasłonę. Raport z rewolucji” Atwood przywołuje „zręczny i mrożący krew w żyłach klasyk Ryszarda Kapuścińskiego z 1982 roku”. Mowa, oczywiście, o „Szachinszachu”, napisanym w pierwszych latach wojny irańskiej. Istotny jest również wkład Polski w powstanie „Opowieści podręcznej”. Przebywająca wówczas w Berlinie Atwood organizowała „wypady do Polski, do NRD i Czechosłowacji, co niewątpliwie przysłużyło się atmosferze książki – w dyktaturach totalitarnych, niezależnie od przebrań, w jakich występują, panuje podobny klimat milczenia i strachu”. Wizyty za żelazną kurtyną uodporniły pisarkę na groźby kolosa na glinianych nogach: „Nigdy nie dawałam wiary bujdom o podboju Ameryki przez Rosjan. Skoro nie potrafią zapewnić sprawnego działania lodówek u siebie w domach, to mówiąc szczerze, niewiele mogliby zwojować”).
Lubię Margaret Atwood także za jej poczucie humoru i dystans do siebie. Obie te cechy wyraźnie ujawniają się w eseju „Grunge`owy look”, w którym w przekomiczny sposób referuje swoją pierwszą podróż do Europy („Oglądaliśmy całe mnóstwo pozłacanych krzeseł z osiemnastego wieku, nocowaliśmy w schroniskach młodzieżowych i żywiliśmy się głównie serem. Byłam już wtedy do cna przesiąknięta kulturą. Gdyby ktoś nadepnął mi na głowę, wylałby się ze mnie strumień pulpy z pozbieranych i przeczytanych broszur”).
Na koniec chciałabym zwrócić uwagę na tekst, który powinien być obowiązkowo czytany w szkołach – zwłaszcza dziś. Mowa o „Ogródkach zwycięstwa”, czyli przedmowie do książki poświęconej szkolnemu ogrodnictwu. Atwood wspomina tytułowe „ogródki zwycięstwa”, uprawianie przez zwykłych mieszkańców podczas drugiej wojny światowej, dzięki czemu żywność produkowaną przez rolników można było przeznaczyć na potrzeby wojska:
„Jako dzieci dorastające w tej epoce wiedzieliśmy, że cenna jest każda sadzonka. Byliśmy częścią systemu: pieliliśmy i podlewaliśmy, zbieraliśmy larwy motyli z kapusty i pomidorów, a stonkę z ziemniaków. Obierki i ogryzki zakopywaliśmy z powrotem w ziemi, odganialiśmy świstaki, rozsypywaliśmy popiół drzewny. Jeśli mieliśmy szczęście i w pobliżu rosły jagody, zbieraliśmy dojrzałe owoce, zrywaliśmy groszek i fasolkę, kopaliśmy ziemniaki. Nie twierdzę, że robiliśmy to wszystko spontanicznie i z radością, były to raczej uciążliwe obowiązki. Ale związek między doglądaniem upraw a jedzeniem plonów widzieliśmy wyraźnie. Żywność nie przybywała z supermarketu opakowana w plastik – supermarketów zresztą prawie nie było. Pochodziła z ziemi, rosła na krzaku lub drzewie, potrzebowała wody, słońca i odpowiedniego nawożenia”.
Powojenny okres gwałtownego rozkwitu zmienił podejście do jedzenia. Pojawiły się supermarkety, a bezmyślna obfitość i marnotrawstwo stały się codziennością („Oszczędzanie jest trudne, pozbywanie się łatwe”). Jednak ten model sprawdza się jedynie wtedy, gdy zasila go nieskończony strumień dóbr. Co się stanie, gdy źródło zaopatrzenia wyschnie? Gdy zasoby biosfery ulegną wyczerpaniu?
„Podlegamy tym samym prawom co inne zwierzęta: żadna populacja biologiczna nie przeżyje wyczerpania bazy zasobów. Łatwo pokazać to dzieciom. Wystarczy mrówcza farma: karmicie mrówki, patrzycie, jak ich liczba rośnie, a potem odcinacie zaopatrzenie. Koniec mrówek”.
Tym, co należałoby dziś wbijać dzieciom do głowy, nie jest, zdaniem Atwood, umiejętność zarabiania pieniędzy („pieniadze okazują się bezużyteczne, kiedy nie ma co jeść”). Trzeba uświadamiać młode pokolenie, że jedzenie nie pochodzi z supermarketu, że powietrze, gleba, słońce i woda stanowią składniki niezbędne do jego wyprodukowania; że kompostowanie to bardzo dobry pomysł, a trawnik przed domem oznacza marnotrawstwo wody i miejsca.
„Być może dzisiejszym dzieciom ta nauka się przyda. Być może kiedyś trafią do ponurej wspólnoty, z determinacją przekształcającej pola golfowe z powrotem w ogrody, autostrady w bardzo długie wstęgi zbóż, a trawniki przed domem w zagony ziemniaków. Być może niedostatek wymusi powrót ogrodów zwycięstwa.
Niewykluczone, że nasz gatunek poradzi sobie z tym problemem, zanim susza i głód staną się zjawiskiem endemicznym.
Choć z drugiej strony może jednak nie”.
Za tę zapobiegliwość i za perspektywiczne myślenie również Margaret Atwood lubię. Najbardziej jednak cenię tę pisarkę za to, że nie gwiazdorzy i niewzruszenie pozostaje sobą, czemu daje wyraz nawet w oryginalnych podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki:
„Dziękuję wszystkim czterem Irlandkom, które podsłuchałam w pociągu z Galway do Dublina, gdy rozmawiały o moich książkach. Zgodnie stwierdziły, że te ostatnie trochę się dłużą. Zaraz potem dostałam silnych mdłości i resztę podróży spędziłam w toalecie – cóż niektórzy są wrażliwi na krytykę, choć może winić należy nieroztropnie skonsumowany sok z marchwi. Chciałabym jednak zapewnić tamte panie, że wzięłam sobie ich uwagi do serca. Niektóre teksty w tej książce są naprawdę krótkie. Znaczy: postarałam się”.
Dodaj komentarz