Druga część kapitalnej trylogii fantasy: oryginalna, ekscytująca fabuła i zachwycająca wschodnia ornamentyka. Bierzcie i czytajcie.

„Wszyscy w tym mieście karmią się żądzą zemsty. Jestem zmęczony tym, że uczymy nasze dzieci nienawidzić i obawiać się innych dzieci, ponieważ ich rodzice są naszymi wrogami”.

Pięć lat po wydarzeniach opisanych w „Mieście mosiądzu” Nahri wciąż przebywa w Dewabadzie, rozwijając swoje umiejętności uzdrowicielki. Śmierć Dary położyła się cieniem na jej życiu: dziewczyna na każdym kroku jest kontrolowana przez władcę Dewabadu, który wydał ją za własnego syna, Muntazira. Tymczasem jedyny przyjaciel Nahri w tym wrogim świecie, drugi syn Ghassana, został skazany na wygnanie, co w praktyce równa się wyrokowi śmierci. Zabójcy szukają go po całym kraju, lecz Alizajd ucieka na pustynię, nad którą wznosi się niebo „niczym jasna, gorąca misa, przewrócona do góry dnem”. Przed głodową śmiercią ratują go Akisa i Lubajd. Choć nienawidzą Kahtanich, postanawiają zaopiekować się Alim, gdy odkrywają jego „oazotwórcze” zdolności – a to tylko jeden z kilku przerażających talentów, przekazanych Alizajdowi przez marida.

Nowe talenty odkrywa w sobie również Dara, który dzięki pewnej szczególnej uzdrowicielce wraca na świat jako pierwszy od trzech tysięcy lat dewa wolny od klątwy Sulejmana. Wykonując polecenia bezwzględnej uzdrowicielki, przygotowuje się do ataku na Dewabad, w którym jego ukochana Nahri właśnie odbudowuje szpital swych przodków, Nahidów…

W drugiej części cyklu Dewabad dramatycznych zwrotów akcji nie brakuje. Chakraborty przez cały czas trzyma czytelnika w napięciu, ale nawet w ogniu walk nie zapomina o tym, co tak ujęło mnie w „Mieście mosiadzu”: drobiazgowo oddaje realia życia, umiejętnie podkreślając egzotyczny klimat i piękno wschodnich pejzaży. O tym, jak bardzo odmienny jest to świat, świadczyć może opis uczty wydanej w pałacu Ghassaniego – i, niestety, nasi prymitywni wojowie, pochłaniający dziczyznę paluchami ociekającymi tłuszczem, nie wypadają na tym tle korzystnie:

„Wzorzysty, gęsty dywan, tak gruby, że dłoń Nahri się w nim zapadała, i dość duży, by pomieścić pięćdziesiąt osób, rozłożono pod zadaszeniem z malowanego jedwabiu i zastawiono sutą ucztą. Leżały przed nimi wszystkie owoce, o których mogli zamarzyć, od plasterków złotego mango i jasnych persymon, do lśniących srebrnych wiśni, które przy gryzieniu metalicznie chrupały, oraz drżących czerwonych jabłek jamajskich, tak podobnych do bijącego serca, że Nahri na ich widok zaniemówiła. Delikatne ciastka ze skrystalizowanym miodem, słodkim serem i prażonymi orzechami spoczywały na talerzach pomiędzy misami odsączonego jogurtu, uformowanego w kulki obtaczane w ziołach, i półmiskami aromatycznego grysiku”.

„Królestwo miedzi” jest dramatem na temat sprawowania władzy, w tym świecie zawsze opartej na czyjejś krzywdzie. Krzywdy te są jednostkowe (losy Alizajda, Dary i innych), dotyczą również całych grup społecznych i rasowych. „Twoja rodzina zniszczyła moje życie, mój honor i reputację!” – wykrzykuje w porywie gniewu Dara i dodaje: „Kazaliście mi popełnić jedną z najgorszych zbrodni w naszej historii, a kiedy wybuchła wam w twarz, to mnie obciążyliście winą!”. Przeciwko tej władzy – a więc także przeciwko własnemu ojcu – występuje idealista Alizajd („Ojciec łamie życie każdej osoby, której chcę pomóc. Łamie nas wszystkich”). W podobnej sytuacji zostanie postawiona Nahri, gdy naocznie przekona się o bezwzględności swych przodków, Nahidów…

„Miasto mosiądzu” miało w sobie powiew świeżości i nutkę awanturniczej przygody. „Królestwo miedzi” wprowadza do serii epicki rozmach, który zapiera dech w piersiach. Finał trylogii wciąż jeszcze przede mną, ale już teraz mogę stwierdzić, że cykl o Dewabadzie S.A. Chakraborty zasługuje na wszystkie pochwalne przymiotniki. Koniecznie weźcie udział w tej niezwykłej czytelniczej przygodzie.