Nieśpieszna jak leniwy nurt wody, meandrująca i świadomie zbaczająca z kursu wiktoriańska opowieść dla cierpliwych smakoszy.

„To była najdłuższa noc w roku, noc przesilenia. Przez wiele tygodni dni się kurczyły, najpierw powoli, potem gwałtownie, aż w końcu zaczęło się ściemniać wczesnym popołudniem. Jak wiadomo, gdy wydłużają się księżycowe godziny, ludzie odstępują od regularności swych mechanicznych zegarów. Zapadają w drzemkę w środku dnia, śnią na jawie i leżą z otwartymi oczami w nieprzeniknionych ciemnościach nocy. To czas magii. Kiedy granica między dniem i nocą rozciąga się i zaciera, to samo dzieje się z granicą między światami”.

W noc zimowego przesilenia, gdy „sny i opowieści mieszają się z rzeczywistością”, pięćset lat po stoczonej w 1387 roku bitwie o most, w drzwiach gospody Pod Łabędziem w Radcot pojawia się poraniony mężczyzna z dziewczynką w ramionach. Początkowo wszyscy biorą dziecko za lalkę, jednak gdy martwa dziewczynka niespodziewanie ożywa, wzbudza w zebranych niezrozumiałe emocje: każdy pragnie zatrzymać ją dla siebie. Traf chce, że ta akurat gospoda słynie z bardzo nietypowej atrakcji: kultywuje się w niej gawędziarski talent. Plotki o dziewczynce, która była martwa, a teraz żyje, szybko rozchodzą się po okolicy.

„Goście jęli gawędzić, szukając odpowiednich słów, dobierając je tak, aby zamienić wieczorne wydarzenia w opowieść.

– Alem się zdumiał, kiedym go zobaczył w drzwiach. Gdzie tam zdumiałem… osłupiałem. Tak, tak, prawdziwie osłupiałem.

– A ja zdębiałem.

– A ja zdębiałem i osłupiałem. A wy?

Byli to kolekcjonerzy słów, tak jak wielu kopaczy żwiru kolekcjonowało skamieliny. Ich uszy w ciąglej gotowości nieustannie nasłuchiwały, wyłapywały wszystko, co rzadkie, niezwykłe unikatowe.

– Ja to chyba oniemiałem”.

Wkrótce do gospody w Radcot przybywają osoby, roszczące sobie prawo do dziecka. Lily White, żyjąca jak odludek gospodyni pastora, twierdzi, że to jej siostra Ann, choć różnica wieku wyklucza taką możliwość. Czarnoskóry Robert Armstrong, syn hrabiego i służącej, podejrzewa, że dziewczynka może być córką jego marnotrawnego potomka. Z kolei reprezentujące wyższe sfery małżeństwo Vaughanów widzi w dziecku porwaną dwa lata wcześniej córkę, Amelię. Kto ma rację? Dziewczynka milczy, opowieści krążą, a sprawy komplikują się niczym bieg rzeki, gdy oddala się od źródła.

Diane Setterfield otrzymała za tę książkę nagrodę dla najlepszej powieści historycznej 2019 roku, przyznawaną przez Brytyjskie Stowarzyszenie Autorów Książek Historycznych. Nie jest to jednak powieść stricte historyczna, choć w barwny sposób przedstawia prowincjonalne życie w czasach wiktoriańskich. Realizm miesza się tutaj z magią, z niewytłumaczalnym i nadprzyrodzonym („widzące oko” żony Roberta, legendy o przewoźniku Cichym, studnia życzeń w Kelmscott) oraz z miejscowym folklorem. Najważniejsze znaczenie ma jednak sama opowieść, będąca hołdem dla utalentowanych gawędziarzy z przeszłości, którzy potrafili zaczarować słuchaczy jedynie melodią słów. Charakterystyczna dla klasycznych powieści narracja niesie czytelnika jak nurt rzeki, zasilany dopływami, nieprzewidywalny, chimeryczny: „Czasem przewrotnie zmienia kierunki, niekiedy płynie na północ, innym razem na południe, to znów na zachód, jakby zapominała o swoim wschodnim punkcie przeznaczenia lub odkładała go na później”. To nieśpieszne tempo, sprzyjające dygresjom, drobiazgowym opisom i budowaniu nastroju, przypadnie do gustu tym czytelnikom, którzy lubią delektować się lekturą. Oddajmy jeszcze głos autorce i przyjrzyjmy się, jak wprowadza jedną z epizodycznych postaci, oraz w jaki sposób wplata do narracji wszechobecny w książce motyw rzeki:

„Kiedy Owen Albright szedł z biegiem rzeki w stronę swojego okazałego i komfortowego domu, który kupił w Kelmscott po powrocie ze swych owocnych zamorskich wojaży, wcale nie czuł zimna. Zwykle wracając z gospody Pod Łabędziem, oddawał się ubolewaniom – że tak dotkliwie bolą go stawy, że za dużo wypił, że wszystko, co w życiu najlepsze, już minęło i teraz czekają go tylko smutki i boleści, powolny uwiąd do czasu, aż w końcu spocznie w grobie. Lecz ujrzawszy tego wieczoru jeden cud, widział je teraz wszędzie: ciemne, nocne niebo, które tysiące razy ignorował, rozciągało się nad jego głową przestworem nieskończonej tajemnicy. Zatrzymał się i podniósłszy głowę, zachwycał się tym dziwem. Rzeka pluskała i dzwoniła niczym srebro na szkle; dźwięk wlewał mu się do uszu, odbijał się echem w zakątkach jego umysłu, o których nie miał dotąd pojęcia. Spuścił wzrok na wodę i po raz pierwszy w życiu zauważył – naprawdę zauważył – że pod bezksiężycowym niebem rzeka świeci własnym, żywym blaskiem”.

„Była sobie rzeka” Diane Setterfield zachwyca pięknym wydaniem. Posiada nawet staroświecką tasiemkę, co uwielbiam, gdyż dzięki temu spotkanie z książką nabiera rangi ceremoniału. To nobilitacja czynności czytania i obietnica magicznych chwil spędzonych przy lekturze. Pozwólcie sobie na odrobinę luksusu.