„Wolałbym kolonoskopię przeprowadzoną przez hydraulika”.

Nawet zima Anno Domini 2020 nie rozczarowała mnie bardziej.

„Letnią noc” bez wahania wciągnęłam na listę swoich ulubionych wakacyjnych opowieści. Nie dziwne więc, że na kontynuację czekałam jak dzieci na pierwszy śnieg. Jakże się rozczarowałam… Simmons próbował chyba stworzyć coś niezwykle wyrafinowanego – niestety, przeintelektualizował i spaprał. Powstała książka, która różni się od pierwszej części jak zima od lata właśnie. Aż trudno uwierzyć, że wyszła spod ręki tego samego autora. To z pewnością sprawka oszołomów od globalnego ocieplenia, feministek i rowerzystów. A zaczęło się tak obiecująco…

„Czterdzieści jeden lat po tym, jak umarłem, mój przyjaciel Dale powrócił na farmę, na której zostałem zamordowany. Panowała wtedy ostra zima”.

Dale Stewart spaprał swoje życie niczym Dan Simmons kontynuację (wybaczcie, ale to żal przeze mnie przemawia). Zdradził żonę, stracił rodzinę, chodził na terapię, próbował się zabić, śnił koszmary. To ma wyjaśniać, dlaczego po latach powrócił do swojego rodzinnego miasteczka Elm Haven, choć w żaden sposób nie tłumaczy, czemu postanowił zamieszkać akurat w opuszczonym domu zamordowanego przez kombajn kumpla z dzieciństwa. Można by w tej pogmatwanej, przypominającej sen schizofrenika fabule szukać końca życia, ale na pewno nie sensu. W każdym razie powrócił, by opisać koszmar owego feralnego lata 1960 roku (ach! cóż to była za książka!), wykorzystując do tego celu notatniki Duane`a, który, notabene, ogląda sobie świat oczami Stewarta i relacjonuje nam tę historię. Nieco karkołomny początek, ale nadzieja jeszcze we mnie nie gasła – rozniecały ją nastrojowe opisy, budujące nastrój grozy. Im dalej w las, tym jednak było gorzej. Parafrazując autora powiem, że podczas lektury „coś tam niewątpliwie zdechło”, a szanse na cudowne zmartwychwstanie malały z każdą stroną. Doczytałam do końca jedynie z szacunku dla części pierwszej.

„Zimowego nawiedzenia” Dana Simmonsa nie polecam czytać jako kontynuacji, chociaż zdaję sobie sprawę, że każdy wielbiciel „Letniej nocy” już się pewnie na tę książkę skusił i teraz pielęgnuje w swym sercu czytelniczą urazę. Autor zaserwował nam tu coś z zupełnie innej beczki: pokręconą, psychodeliczną opowieść o gorzkim smaku tabletek antydepresyjnych, męczącą, skomplikowaną, niespokojną, bardziej obyczajową niż straszną. Problem w tym, że „Letnia noc” uwiodła mnie zupełnie czymś innym.