Felietony językowo-zoologiczne profesora Bralczyka. „Są ssaki, ptaki, gady, płazy, owady, a i robaki różne też”. Ryb nie ma.

Tym razem profesor Jerzy Bralczyk, niekwestionowany autorytet w dziedzinie słów, zaprasza nas do zróżnicowanego świata zwierząt, który jest fascynujący nie tylko pod względem gatunkowym, ale też językowym. W ponad stu felietonach ten uznany językoznawca i członek Rady Języka Polskiego wyjaśnia pochodzenie polskich nazw zwierząt oraz pokazuje, jak łączą się one z innymi słowami, przechodząc do frazeologii, metafor, do przysłów i tekstów literackich: „Jak w polszczyźnie funkcjonują różne żurawie, żubry, żbiki i żółwie – żeby do jednej litery się ograniczyć…”. Zajmująca lektura dla skrupulatnych pożeraczy słowników, podróżników po meandrach polszczyzny oraz dla miłośników przyrody.

W żadnym razie nie jest to pozycja encyklopedyczna. „Zwierzyniec” Jerzego Bralczyka, choć oparty na porządku alfabetycznym, przypomina raczej zbiór błyskotliwych rozpraw, utrzymanych w gawędziarskim stylu, wypełnionych licznymi informacjami i ciekawostkami oraz dowcipnymi konkluzjami. Autor z widoczną przyjemnością bawi się słowami i ich znaczeniami. Pokazuje nam odległe korzenie i często zaskakującą ewolucję polszczyzny, a my dziwimy się, zachodzimy w głowę i rozdziawiamy szeroko gęby – z niedowierzania, z zaskoczenia, z zachwytu. Nasz język rodzimy jest bowiem niezwykle plastyczny i giętki, otwarty na słowotwórcze eksperymenty, żywy; posiada również znakomitą przeszłość (opartą zresztą na wielowiekowej tradycji), a w niej bogactwo słów nieprzebrane, co możemy zaobserwować choćby na przykładzie niepozornej pliszki, nazywanej u nas pastuszkiem, pieńką, młynarką, latopierzem, trzęsidupką i kręcidupką oraz… łysym maćkiem. Dodajmy do tego lasy, które się papużą, czyli stają się pełne barw, a wtedy nawet Gałkiewicz przyzna, że polszczyzna nas zachwyca – wystarczy otworzyć „Zwierzyniec” profesora Bralczyka i voilà!

Bo czegóż w tej książce nie ma! Są bojowniki bojowe szczególnie, bo zowią się bataliony, a to już całe oddziały (od sześciuset do tysiąca żołnierzy); są pstrokate papugi i kolorowe bażanty, mające niezbyt pochlebne odniesienia, co dowodzi, że „u ptaków barwnej urody nie cenimy”, choć bażant akurat bywa dobry („Zwłaszcza jako potrawa”); są trywialne i przyziemne kozy, dzikie i tajemnicze kozice, są szybolety, czyli wyrażenia dźwiękowo charakterystyczne dla jakiegoś języka (chrząszcz brzmi w trzcinie na przykład) oraz… spekulacje na temat Gargamela. Przy flamingu poczytamy sobie o churchingu (chodzenie po kościołach w poszukiwaniu atrakcyjnych nabożeństw) i grobingu (odwiedzanie grobów w dzień Wszystkich Świętych). Poznamy źródła wielu frazeologizmów (dookoła wojtek, zbijać bąki) i podciągniemy się nieco z gramatyki, zgodnie z regułami której należy grzmieć w słusznym gniewie ty padalcze!, nie zaś ty padalcu!

Z najnowszej książki profesora Bralczyka dowiemy się także, czym było rzymskie „prawo bocianie”, który ptak krzyczy Fiilip, Fiilip, wylej olej!, w jakim języku motyl nazywa się najpiękniej, dlaczego nie lubimy nietoperzy, jak z miedźwiedzia zrobił się niedźwiedź, czego możemy nauczyć się od mrówek, skąd przyleciała mucha, jak się Mickiewicz na bocianie przejechał, co mają na myśli Szwedzi, mówiąc o „pociągu lemingów” i jakie ciekawe metafory wywołuje bóbr. Nie brakuje tu również odniesień do popkultury: przy kosie pojawia się wzmianka o „Igrzyskach śmierci” („współczesna kultowa już saga książkowo-filmowa”), a przy pająkach Jerzy Bralczyk wspomina nie tylko zdolną prządkę Arachne, która nieostrożnie konkurowała z boginią Herą, ale też przekomiczną Teklę i jednego z dzielnych nadludzi – Spidermana. Podczas lektury liźniemy także trochę obcych języków: na marginesie wynotowałam sobie między innymi zabawną łacińską nazwę komara (Culex pipiens) i czeską nazwę żbika (koczka divoka – skojarzenie z pomyloną Kaczką Dziwaczką nieuniknione…). Zabawne są fragmenty poświęcone sprawom płci: autor z właściwym sobie taktem wyjaśnia, dlaczego kobiety nazywane makolągwami lub wydrami nie mają powodów do satysfakcji, delikatnie zwraca również uwagę na określenia, które panom nie przynoszą chluby.

„Być nazwanym lwem, żubrem, niedźwiedziem czy się nimi poczuć to dla mężczyzny duża rzecz. Z jeleniem jest inaczej”.

„Zwierzyniec” Jerzego Bralczyka „ma skarbów tyle co mrowia”. To wielce zajmujące dzieło, posiadające niezaprzeczalne walory edukacyjne, dostarczające inteligentnej rozrywki, piękną polszczyzną napisane i przyprawione błyskotliwym humorem oraz dużą dozą życzliwej ironii (ponieważ powszechnie przypisujemy zwierzętom ludzkie cechy, autor skwapliwie wykorzystał okazję, by z naszych przywar troszkę sobie pokpić). Tradycyjnie jestem pod wrażeniem taktu i kultury osobistej profesora Bralczyka – tak nienaganne maniery są dziś rzadsze od dropia. I również dlatego warto po „Zwierzyniec” sięgnąć.