„Instytut” utwierdził mnie w przekonaniu, że Stephenowi Kingowi najlepiej wychodzą książki z dziecięcymi bohaterami.
„Usiadł, rozejrzał się i w pierwszej chwili myślał, że to kolejny sen. Był w swoim pokoju – ta sama niebieska tapeta, te same plakaty, to samo biurko z pucharem Małej Ligi Baseballowej na blacie… Ale gdzie się podziało okno? Okno wychodzące na dom Rolfa zniknęło”.
Lucas Ellis właśnie śpiewająco zdał egzaminy i dostał się na dwie prestiżowe uczelnie: MIT i Emerson. Z żadnej z nich nie zamierza rezygnować – chce studiować inżynierię i anglistykę jednocześnie. Dla niego to żaden problem: potrafi w ciągu dwóch tygodni przyswoić dwa semestry trudnego materiału na poziomie studiów doktoranckich.
Lucas Ellis ma dwanaście lat i jest geniuszem. Niestety, czasami potrafi też przesuwać papierowe tacki siłą swego umysłu. Są ludzie gotowi dla tej drugiej, śladowej i nierozwiniętej zdolności, poświęcić niezwykłą inteligencję chłopca i wschodzącą gwiazdę nauki zamienić w śliniące się warzywo. To pracownicy utajnionego, ponurego i położonego na jakimś odludziu (w Maine, oczywiście) Instytutu.
Czym jest Instytut? Najbliżej mu do hitlerowskich ośrodków, w których prowadzono okrutne eksperymenty na ludziach, i z tych właśnie ośrodków się wywodzi. Bardziej zorientowani czytelnicy zaskoczeni tym faktem nie będą: wszak hitlerowcy naukowcy nie tylko nie ponieśli konsekwencji swych czynów, ale natychmiast znaleźli intratne posadki na Zachodzie. Gdy w grę wchodzi nauka, moralność nie ma znaczenia. Tak właśnie działa Instytut. Ma on na swoich usługach byłych żołnierzy i pracowników FBI, którzy porywają dzieci, wykazujące choćby śladowe umiejętności telekinezy lub telepatii. Za każdym razem bez skrupułów mordują rodziców: żadne dziecko nie wróci już przecież do domu. Nie z Instytutu. Poddane okrutnym badaniom, przypominającym tortury, bite i upokarzane dzieci, przeznaczone są do wykonywania „misji”, po których zamieniają się w warzywa, przetrzymywane w upodlających warunkach. Stephen King serwuje nam tu takie sceny, że dłonie raz po raz zaciskają się w bezsilnej złości.
„ Powiedziałem: siadaj.
– Co to jest? Chce mi pan zrobić tatuaż?
Luke’owi przypomniało się, że Żydom trafiającym do obozów w Auschwitz i Bergen-Belsen na ramionach tatuowano numery. Taka myśl powinna być kompletnie niedorzeczna, ale…
Tony miał przez chwilę zaskoczoną minę, a potem się roześmiał.
– Jejku, nie. Zaczipuję ci tylko ucho. To będzie jak przedziurawienie do kolczyka, nic wielkiego. Wszyscy nasi goście mają coś takiego.
– Nie jestem gościem – zaprotestował Luke, cofając się. – Jestem więźniem. I nie dam sobie nic wbić w ucho.(…)
– Jesteś pewien?
– Tak.
Luke’owi zadzwoniło w uszach od ciosu otwartą dłonią, jeszcze zanim na dobre się zorientował, że prawa ręka Tony’ego oderwała się od biodra. Chłopiec zatoczył się do tyłu i spojrzał na mężczyznę”.
Tym razem Kingowi udało się uniknąć męczących dłużyzn („Bastion”, „Worek kości”) i niezamierzenie komicznych rozwiązań („Stukostrachy” – pojedynek z odkurzaczem). W „Instytucie” Król Grozy konsekwentnie wykorzystuje wszystkie swoje atuty: mamy tu wzbudzających sympatię dziecięcych bohaterów, którzy muszą zmierzyć się z brutalnym światem; mamy chwytliwy i aktualny temat (możliwości ludzkiego mózgu i wykorzystanie najnowszych osiągnięć nauki do paskudnych celów); mamy wreszcie świetnie nakreślone sylwetki postaci i mistrzowską narrację, która sprawia, że od książki trudno się oderwać.
„Instytut” Kinga można też odczytać jako głos w bardzo ważnej dziś dyskusji. W dobie sztucznej inteligencji, coraz bardziej śmiałych modyfikacji genetycznych i zaawansowanych badań nad możliwościami ludzkiego mózgu jak bumerang powraca pytanie: czy nauka może stać ponad moralnością? Czy dobro grupy, państwa, całego świata jest ważniejsze od praw jednostki? Gdzie powinny znaleźć się granice, których naukowcom przekroczyć nie wolno?
„- Załóżmy, że nasza sieć Instytutów nie uratowała świata przed zagładą nuklearną pięćset razy. Może tylko pięćdziesiąt? Albo pięć? Czy mimo to nie było warto?
– Nie – odparł bardzo cicho Tim.
Smith spojrzał na niego jak na szaleńca.
– Nie?! Mówi pan, że nie?
– Ludzie poczytalni nie poświęcają dzieci na ołtarzu prawdopodobieństwa. To nie nauka, tylko przesądy”.
Jestem przekonana, że w tworzonych w przyszłości rankingach „Instytut” znajdzie się w ścisłej czołówce najlepszych książek Króla Grozy. To po prostu świetnie opowiedziana historia. Uwierzcie mi na słowo – chcecie ją przeczytać.
21 września 2019 o 14:01
Prawda. Świetna książka. Może mało straszna w takim zwyczajnym sensie, ale jednocześnie bardzo przerażająca. Tym bardziej, że King potrafi pisać tak, że człowiek nigdy nie jest pewny czy to aby na sto procent fikcja literacka.
21 września 2019 o 18:04
Dokładnie tak. 🙂