„Co silniej przemówi do przyszłych pokoleń: beznamiętna chronologia wydarzeń i suche wyliczenie strat w ludziach czy osobiste wspomnienia i relacje ludzi, którzy nie będą się przecież wiele różnić od nich samych?”

Książka Maxa Brooxa to coś więcej niż prosta historia o pladze zombie. To wyczerpujący obraz rozpadającej się cywilizacji, ale także wnikliwe spojrzenie na ludzką naturę i mechanizmy rządzące naszym światem. Za rozprzestrzenienie się zarazy odpowiedzialne były bowiem jakże ludzkie błędy: egoizm, chęć zysku, brak odpowiedzialności, niefrasobliwość przejawiająca się lekceważeniem głosu specjalistów, nielegalne machlojki, korupcja, próżność, polityczne i społeczne podziały.

„World War Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników” ma formę zbioru sprawozdań, na które składają się rozmowy z ocalałymi. Główny bohater wysłuchuje osobistych, często dramatycznych historii, sam pozostając w cieniu, podobnie jak czyniła to Nałkowska w „Medalionach”. Dociera do wielu prominentnych osób, których decyzje (albo ich brak) miały wpływ na zaistniałe wydarzenia. Z elementów różnych historii, uwzględniając wiele odmiennych punktów widzenia, stopniowo rekonstruujemy przebieg Światowej Wojny Z: od pierwszych doniesień o zarazie do wojny totalnej. Narrator nigdy nie pozwala sobie na osobisty komentarz czy moralne oceny: zadaje jedynie pytania, wyciąganie wniosków pozostawiając czytelnikowi. Ta paradokumentalna forma sprawdza się znakomicie i czyni z „World War Z” Brooksa pozycję wyjątkową, którą polecić mogę nie tylko wielbicielom fantastyki spod znaku postapo, lecz wszystkim poszukującym naprawdę dobrej, dającej do myślenia lektury.

Pierwsze ogniska zarazy pojawiły się w Chinach, jednak paranoidalny charakter ustroju komunistycznego sprawił, że świat długo o niczym nie wiedział. Tymczasem tysiące chińskich obywateli nielegalnie przekraczało granice drogą morską i lądową, korzystając z usług przemytników i roznosząc zarazę dalej. Dla przemytników liczyły się jedynie pieniądze („Moim zadaniem było zebrać ludzi, przeprowadzić ich przez granicę, i tyle”): „zarażony ładunek” beztrosko zostawiali na plażach lub wrzucali do morza, co sprawiło, że dziesiątki zombie wychodziły na brzegi. W rozprzestrzenianiu się epidemii istotną rolę odegrał fakt, że Chiny były największym eksporterem na światowym rynku ludzkich organów do przeszczepów. Trudno przewidzieć, jak wiele zarażonych organów trafiło w różne zakątki świata. Jedno serce przywieziono do Brazylii, gdzie oczekiwał na nie bogaty dupek i równie bogaty, pozbawiony skrupułów lekarz („Herr Muller potrzebował nowego serca, a mój dom na plaży potrzebował jacuzzi”). Po tym, jak Herr Muller powstał z martwych, lekarz nie został nawet aresztowany – kryła go umoczona w tym biznesie policja. Podczas rozmowy z dziennikarzem konował jest arogancki i pewny siebie – nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności:

„Myśli pan, że któryś z pana jankeskich rodaków kiedykolwiek zapytał, skąd ma nową nerkę czy trzustkę? Czy to z dzieciaka z Miasta Boga, czy może z chińskiego studenta, któremu się ustrój nie podobał? Żaden nie chciał wiedzieć, żadnego to nie obchodziło”.

Podobne podejście prezentuje twórca rzekomej szczepionki, który – wykorzystując znajomości w rządzie – dorobił się fortuny, opylając przerażonym ludziom nieskuteczny lek („Przecież ja im pistoletem nie groziłem, nie? Mieli wybór i sami zdecydowali. To oni są winni, a nie ja”).

Ten sam rząd, pełen skorumpowanych, krótkowzrocznych polityków, kompletnie zlekceważył raport specjalistów, który zawierał wszystko, co trzeba było wiedzieć i zrobić, by epidemia nie przybrała katastrofalnych rozmiarów. W efekcie epidemia przybrała katastrofalne rozmiary i wybuchła Wielka Panika:

„Pamięta pan, jak to było – ludzie po prostu dostawali kota. Zabijali dechami okna, kradli broń i żywność skąd się dało, i strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Ci Rambo od siedmiu boleści, te wzniecane przez nich pożary, wypadki samochodowe, i w ogóle… Cały zasrany zamęt, który teraz nazywamy Wielką Paniką, zabił pewnie więcej ludzi niż do tamtej pory zombie, czy Zaki, jak ich nazywaliśmy”.

Przełom nastąpił dopiero po wdrożeniu bezwzględnego Planu Redekera, który zakładał poświęcenie części ludzkości: miała ona pozostać poza bezpiecznymi strefami, by odciągnąć uwagę zombie od wycofującej się armii, rządu i elit. Pozostawieni samym sobie cywile skutecznie wiązali walką całe hordy ożywieńców, ale problem polegał na tym, że do stref trafiła zbyt „starannie wyselekcjonowana” część ludności:

„Byliśmy przed wojną społeczeństwem postindustrialnym, gospodarka opierała się na usługach, tak skomplikowanych i wąsko wyspecjalizowanych, że mało kto potrafił funkcjonować poza ściśle określoną, wydzieloną, indywidualną niszą. Gdyby pan widział, co wpisywali ludzie w rubryce zawód w naszej pierwszej ankiecie… Sami prezesi, przedstawiciele, analitycy i konsultanci! Wszyscy doskonale ustawieni w przedwojennym świecie, lecz zupełnie nieprzydatni w obecnej sytuacji. Nam potrzeba było cieśli, murarzy, tokarzy, zbrojmistrzów”.

Utworzony w strefach Departament Zasobów Strategicznych musiał przekwalifikować tysiące darmozjadów w pożytecznych członków wspólnoty, zdolnych korzystać samodzielnie z umiejętności zapewniających przetrwanie zarówno im, jak i wszystkim wokół – i tutaj nieoczekiwanie błogosławieństwem okazali się… imigranci.

„Wielu z naszych instruktorów było imigrantami w pierwszym pokoleniu. To byli wspaniali ludzie, którzy mieli we krwi troskę o zaspokajanie swoich potrzeb we własnym zakresie, zdolność przeżycia na byle czym i wykonania każdej pracy tym, co było pod ręką. Ci ludzie prowadzili ogródki warzywne na podwórkach, reperowali wszystko w swoich domach i utrzymywali w sprawności wszelkie sprzęty domowe, póki nie zostały zużyte do kresu swej mechanicznej żywotności. Nasze przetrwanie zależało od tego, by przekazali te umiejętności całej reszcie, wyrwanej z wygodnego życia wiedzionego na pustej konsumpcji i jednorazowości, lub wręcz sezonowości wszystkiego”.

Białe kołnierzyki szybko odkryły, że nowe zajęcia dają im o wiele więcej emocjonalnej satysfakcji: ludzie widzieli owoce swojej pracy, robili coś pożytecznego i ważnego – także dla innych. Przyczyniło się to do odtworzenia więzi lokalnych, które w czasach przed zarazą niemal całkowicie zanikły.

Max Brooks w „World War Z” inteligentnie wypunktowuje rzeczy, które mogą nas w przyszłości zgubić, ale z drugiej strony wskazuje też na to, co może nas uratować. W książce nie brakuje przykładów solidarności ludzkiej, poświęcenia i owocnej współpracy (także ze zwierzętami). Szansą dla ludzkości jest porzucenie podejrzliwości, wrogości i odnowienie międzyludzkich więzi, a zagrożeniem zbytnie poleganie na technice, zanik praktycznych umiejętności i brak solidarności. Bardzo pomogłoby też wprowadzenie już teraz publicznej chłosty – zwłaszcza dla polityków i tych wszystkich, którzy obecnie nie ponoszą żadnych konsekwencji swoich bezprawnych działań czy błędnych decyzji (czyli w rzekomych państwach prawa stoją ponad prawem):

„Wstyd to potężna broń, ale działa tylko wtedy, gdy wszyscy przestrzegają reguł. Nikt nie był ponad prawem, a widok senatora odbierającego piętnaście batów za dorabianie się na wojnie czynił dla zwalczania przestępczości znacznie więcej niż postawienie policjanta na każdym rogu”.