Bill Bryson w sentymentalnej podróży po współczesnej Ameryce, czyli rzecz o tym, jak niepohamowany konsumpcjonizm niszczy kraj i ludzi. Ku przestrodze.

„Chciałem podróżować. Chciałem zobaczyć Amerykę. Chciałem wrócić do domu”.

Przez trzydzieści osiem stanów, od głębokiego Południa po Dziki Zachód, Bill Bryson telepie się samotnie w chevrolecie chevette, rozkoszując się krajobrazami „jak z reklamy dezodorantu” i unikając turystów (zwłaszcza niemieckich). Oszczędza na absurdalnie drogich biletach (jest z Iowa), szczęśliwie unika zakupu tandetnej „czapki z gówienkiem”, denerwuje klientów ekskluzywnych restauracji, przyciskając twarz do szyby i patrząc krytycznym wzrokiem na ich jedzenie, oraz – złośliwie – włazi fotografującym w kadr. Na każdym kroku obserwuje niepokojące, przygnębiające zmiany, do których w Ameryce doprowadził bezrefleksyjny konsumpcjonizm. „Zaginiony kontynent” to gorzko-komiczna książka o rzeczywistości, która już ostrzy buty o naszą wycieraczkę.

Billa Brysona nie da się recenzować. Billa Brysona należałoby przepisać w całości, by efekt był dla recenzenta zadowalający. Jego książki pełne są inteligentnego humoru, zabawnych puent oraz trafnych, często zaskakujących obserwacji („Nawet w dzielnicach mieszkalnych St George ulice były szersze niż w jakimkolwiek innym mieście. Widocznie mormoni lubili szerokie ulice. Nie wiem, dlaczego. Szerokie ulice i mnóstwo żon do chędożenia – oto fundamenty mormonizmu”).

Podróż rozpoczynamy w Iowa, rodzinnym stanie Brysona, miejscu mało satysfakcjonującym dla dziecka, które chciało być „chłopcem europejskim”. Ludzie na tym zadupiu niby są przyjaźni, ale bardziej z konieczności niż z natury:

„Kiedy na Południu wchodzi do restauracji obcy człowiek, zapada cisza i wtedy przybysz zdaje sobie sprawę, że tubylcy patrzą na niego takim wzrokiem, jakby szacowali szanse związane z zamordowaniem go, zabraniem mu portfela i zakopaniem zwłok w płytkim grobie na bagnach. Tymczasem w Iowa ktoś taki znajduje się w centrum uwagi, bo jego przyjazd tutaj jest najciekawszą rzeczą, jaka się wydarzyła w mieście od czasu, kiedy w maju poprzedniego roku tornado porwało starego Franka Sprinkela wraz z jego traktorem”.

Iowa to kraj farmerów. O farmerach Bryson wie wszystko. Jego dziadek był jednym z nich. Farmerów rozpoznaje się po czapce bejsbolowej, reklamującej traktory albo karmę dla zwierząt, opaleniźnie farmera (szyja i ramiona czekoladowo-brązowe, tors biały jak podbrzusze maciory), całkowitej odporności na ból i niezniszczalności charakterystycznej dla bohaterów kreskówek („Farmera mogły zabić tylko trzy rzeczy: piorun, traktor i starość”).

Już na wstępie mamy okazję zetknąć się z wszechobecnym w Ameryce konsumpcjonizmem, gdy Bryson przegląda „New York Timesa”, na którego jedno niedzielne wydanie potrzeba siedemdziesiąt pięć tysięcy drzew. Z numeru wylewają się katalogi produktów, rzekomo niezbędnych nam do życia, takich jak grające prawidło do buta czy elektryczny młotek do gwoździ:

„Właściwie każdy produkt – od cytrynowych płynów do czyszczenia muszli klozetowej po worki na śmieci o zapachu sosnowym – obiecywał krótki odlot. Nic dziwnego, że tak wielu Amerykanów chodziło po świecie ze szklanymi oczami. Byli kompletnie naćpani”.

Nie inaczej wygląda amerykańskie radio: trzydziestosekundowe wiadomości są jedynie małą przerwą w nieustannym potoku agresywnych reklam („Żeby całkiem nie pomieszało mi się w głowie, w końcu włączyłem radio, ale potem przypomniałem sobie, że amerykańskie programy radiowe robi się dla ludzi, którzy już mają pomieszane w głowie”).

Najgorzej jednak wyglądają miasta, pożarte całkowicie przez centra handlowe, przeznaczone nie tyle dla ludzi, ile dla zmotoryzowanych konsumentów. Wszystko, co indywidualne, urokliwe, zostało z nich bezlitośnie usunięte. Po współczesnym mieście nie można już beztrosko spacerować, jak kiedyś robił to Dickens. W wielu miejscach w ogóle nie projektuje się chodników: ludzie przemieszczają się samochodami z jednego lokum do drugiego, a jedyną formą egzystowania w takim mieście jest konsumpcja.

„Słowem, nie było miasta, tylko sześciopasmowe drogi i centra handlowe. Nie było nawet chodników. Jak się przekonałem, spacer po Carbondale był przedsięwzięciem niedorzecznym i niewykonalnym, musiałem bowiem przechodzić przez parkingi i stacje benzynowe i ciągle trafiałem na pomalowane na biało murki wyznaczające granice między, powiedzmy, Long John Silver`s Seafood Shoppe i Kentucky Fried Chicken. Aby przejść z terenu tego pierwszego na teren tego drugiego, należało wspiąć się na murek, zeskoczyć, wdrapać się na porośnięty trawą nasyp i przebrnąć przez gęstwinę zaparkowanych samochodów”.

Nic dziwnego, że amerykańskie społeczeństwo zmienia się w stado bezmyślnych konsumentów, o czym świadczą chociażby „elokwentne” wpisy w księgach gości: „Fajne”, „Strasznie fajne”, „Fajne”. Bryson załamuje ręce nad amerykańskimi studentami, którzy bardziej interesują się garderobą niż zdobywaniem wiedzy. Ponad dwie trzecie z nich nie wie, kiedy odbyła się amerykańska wojna domowa, nie kojarzy Stalina ani Churchilla, czterdzieści dwa procent nie potrafi wymienić żadnego kraju w Azji, ponad połowa sądzi, że I wojna światowa zaczęła się przed 1900 rokiem, a dla jednej trzeciej Roosevelt był prezydentem podczas wojny wietnamskiej. W amerykańskich uniwersyteckich miasteczkach próżno by szukać porządnej księgarni: czasem trafi się jedna (jedna!), w której sprzedaje się podręczniki „i zdecydowanie nieliteracki asortyment bluz, pluszowych zwierzątek i innych parafernaliów z emblematem miejscowego uniwersytetu”.

Idealni konsumenci nie potrafią już funkcjonować bez dziesiątek rzeczy, dlatego w Ameryce raczej nie spotkacie piechurów i rowerzystów. Każda większa lub mniejsza wyprawa wymaga zabrania ze sobą gigantycznego zmotoryzowanego domu, wyposażonego w rozmaite gadżety:

„Niestety, dla wielu ludzi tak dzisiaj wyglądają wakacje. Idea była taka, żeby ani przez moment nie narażać się na jakieś niewygody, a także w miarę możliwości nie oddychać świeżym powietrzem. Kiedy ogarnęło cię pragnienie podróżowania, wsiadałeś do swojego trzynastotonowego blaszanego pałacu i hermetycznie odizolowany od żywiołów jechałeś 400 mil przez kraj, a na koniec dnia zatrzymywałeś się na kempingu, gdzie podłączałeś się do wody i prądu, żebyś nie musiał przeżyć ani chwili bez klimatyzacji, zmywarki i mikrofalówki. Te pojazdy rekreacyjne były niczym systemy podtrzymujące życie. Nawet astronauci lecący na Księżyc nie dysponowali tak wszechstronną infrastrukturą ułatwiającą egzystencję”.

Dla Ameryki charakterystyczny jest również lekceważący stosunek do dziedzictwa narodowego: „Amerykanie oddają hołd przeszłości tylko pod warunkiem, że można na tym zarobić i nie wymaga to wyrzekania się klimatyzacji, darmowego parkowania i innych podstawowych wygód”. Gdy w St John`s Bryson wraz z siostrzenicą zwiedza największe atrakcje miasta, okazuje się, że słynne samonośne schody w kaplicy Loretto można obejrzeć jedynie za odpowiednią opłatą, bowiem zaradne zakonnice sprzedały kaplicę prywatnej firmie („Nastawiło mnie to negatywnie do kaplicy i niekorzystnie wpłynęło na mój stosunek do zakonnic”). Również współczesne budynki wznosi się tu bez żadnego szacunku dla tradycji czy zabytkowej zabudowy:

„Niemal na końcu ulicy stał duży, nowy hotel Hyatt Regency. Przygnębiający widok. Ów betonowy kloc wyszedł ze szkoły architektury, której stosunek do krajobrazu wyrażał się hasłem pocałujcie mnie w dupę, widniejącym na sztandarach dużych amerykańskich sieci hotelowych. Jego skala i wygląd świadczyły o całkowitym lekceważeniu dla okolicznej zabytkowej zabudowy”.

Świat, który znaliśmy – ja i Bill Bryson – odchodzi w niepamięć. Naszym dzieciom zostawiliśmy zanieczyszczone środowisko, nieprzyjazne miasta, okolicę pociętą autostradami, wszechobecny beton i śmieciowe, chemiczne żarcie (trudno nazwać je jedzeniem). Wyrosły w przekonaniu, że szczęście może dać im jedynie kupowanie (np. tandetnych czapeczek z gówienkami czy nowszych modeli smartfonów) i nie mają szans, by cieszyć się z prostych, pięknych rzeczy, które są za darmo – spacerów po mieście, pieszych wędrówek z przyjaciółmi, obcowania z naturą. Nic dziwnego, że – jak twierdzi Jean M. Twenge, autorka książki „iGen” – wyrosło nam pokolenie, które stoi na krawędzi najpoważniejszego od dziesięcioleci kryzysu zdrowia psychicznego: pokolenie kruche emocjonalnie, zmagające się z brakiem poczucia bezpieczeństwa, z samotnością i z depresją.