Piętnaście historyjek o zwariowanym zającu od mistrzyni Doroty Gellner.

Tytułowy kicaj jest bezczelny, niewychowany i wyszczekany. Jeździ tramwajem na kapustę i robi dziecku wodę z mózgu. Oszczędnością dorównuje Ebenezerowi Scrooge`owi: gdy narzeczona marudzi, że stare futro gniecie ją za uszami, bezceremonialnie proponuje jej dietę.

Niemal każda historyjka o długouchym rozpoczyna się zwrotem: „Był sobie raz zając, który…”.


„Był sobie raz zając, który poszedł do kina.
– Fajny film – powiedział.
– Przecież się jeszcze nie zaczął – zauważyło dziecko.
– Nie? – zdziwił się zając. – A ja już się tak uśmiałem!”

Zając jest nie tylko zdrowo trzepnięty, ale też emocjonalnie rozchwiany: od śmiechu do płaczu przechodzi w sekundę. Nie wiem, co on bierze, ale normalne zające z bajek nie zachowują się w ten sposób. Na przyjęciu opiera się zębami o stół, ponieważ – jak twierdzi – jest za niski. Zjada dziecku bigosik i wypija jego herbatkę. Niektórzy rodzice mogą sarkać na jego zachowanie: zając to raczej antywzór, niczego dobrego naszych pociech nie nauczy. Czy aby na pewno?

Zając nie przejmuje się zasadami, konwenansami ani tym, co inni powiedzą. Takie podejście pozwoli mu w przyszłości uniknąć zawału serca i wrzodów: nie da się wykorzystywać pracodawcy i zgniecie na miazgę każdego internetowego trolla. Kto powiedział, że grzeczne dzieci mają lepiej w życiu?

Zając żyje po swojemu, ale tak, żeby to jemu było dobrze. Wie, że pierdołami nie warto sobie zawracać głowy.


„Był sobie raz zając, który udawał zegarmistrza. Pewnego dnia przyszło do niego dziecko:
– Mam zepsuty zegarek. – powiedziało.
– Ja też! – zawołał zegarmistrz, gryząc marchewkę.
– Wobec tego nie wiemy, która jest godzina – zmartwiło się dziecko.
– No i dobrze – ucieszył się zegarmistrz, machając uszami – Przynajmniej nie musimy się spieszyć!
– Do czego?
– Do niczego! I o to chodzi!”

W „Zającu” Doroty Gellner podoba mi się jeszcze jedno: zdrowe podejście do miłości. Literatura i mass media oferują nieskończoność romantycznych fabuł, ale większość z nich zawiera uproszczony obraz miłości, który „jest równie użytecznym wyposażeniem na wspólną drogę, jak packa na muchy i scyzoryk dla kogoś, kto wybiera się na safari” (Peter J. Vernezze „Don`t worry, be stoic”). Tymczasem nasz zając ma bardzo realistyczne podejście do związku: nie wmawia sobie, że jego wybranka to eteryczny anioł, unoszący się centymetr nad ziemią, idealny w wieczór, rano, we dnie i w nocy niczym jakaś bohaterka telenoweli. Również narzeczona wcale nie ukrywa, że czasem musi pomachać ścierą. Taka uczciwość przynosi znacznie więcej korzyści niż idealizowanie partnera: oszczędza nam rozczarowań po ślubie.


„Był sobie raz zając, który poszedł w odwiedziny do narzeczonej.
– Świeżo pastowane! – powitała go narzeczona, machając szmatą.
– Zauważyłem! – wrzasnął zając, który właśnie padł plackiem w okolicach stołu.
– Uważaj – zwróciła mu uwagę narzeczona. – Rysujesz zębami podłogę!”

Absurdalne historyjki o zwariowanym zającu wnoszą do rodzimej literatury dziecięcej prawdziwy powiew świeżości. Nie skrzypią dydaktyzmem, a nutka surrealizmu wprowadza odrobinę wyzwalającej anarchii w nasze uporządkowane, nudne życie. Polecam, radośnie machając uszami.