Straż Miejska potrzebuje ludzi – zrobi prawdziwego mężczyznę z krasnoluda, trolla, a nawet… z kobiety.

Książki poświęcone Straży Miejskiej z Ankh-Morpork to bez wątpienia najlepsze utwory Pratchetta: wisienki na torcie Świata Dysku. Tym razem Straż, mająca problemy z napisaniem najprostszego raportu, otrzymała od Patrycjusza zadanie nie lada: jako pierwsza musi stanąć do walki z powszechnym – również wśród jej reprezentantów – gatunkizmem. W jej szeregi wstępują więc przedstawiciele różnych grup mniejszościowych, co ma odzwierciedlać etniczne odcienie Miasta. Poczciwy sierżant Fred Colon (nocna zmiana) obarczony zostaje obowiązkiem przeprowadzenia rekrutacji afirmatywnej, gdyż kapitan Vimes (nocna zmiana) oficjalnie przechodzi w stan spoczynku, porzucając jednocześnie stan kawalerski.

Straż Nocna już wcześniej była zbieraniną niezłych oryginałów. Taki na przykład kapral Nobbs (nocna zmiana), wykluczony z rasy ludzkiej za faule, bardziej przypomina małpiatkę niż człowieka. Świetnie radzi sobie z przeciwnikami (leżącymi i najlepiej nieprzytomnymi), zna wszystkie niedozwolone chwyty, a moralność na ogół nie spędza mu snu z powiek. Tylko Marchewa nie stracił wiary w Nobbsa: uważa, że „to nieoszlifowany Diament i w głębi serca dobra dusza”.

Marchewa Żelaznywładsson (nocna zmiana) to dwumetrowe dziecko krasnoludów („Matka urodziła mnie przez adopcję”). Przybył do Ankh-Morpork niedawno, a już zna na pamięć wszystkie przepisy, historię, zabytki oraz nazwiska mieszkańców miasta. Niezdolny do kłamstwa, prostoduszny Marchewa ma silne poczucie obowiązku i całe mnóstwo krizmy, odziedziczonej zapewne po przodkach: „potrafiłby nawet kamienny krąg skłonić do ustawienia się za nim w szeregu i odtańczenia rumby”.

Mój ulubieniec, Fred Colon (nocna zmiana), to urodzony sierżant: odrobinę za słabo wyposażony w rejonie głowy, ale poczciwy i nieskomplikowany. Niechętnie się naraża, jednak lubi „załatwiać sprawy”: podetektuje trochę, popatroluje ulice (te spokojniejsze), a nawet posiedzi nad raportem (prawdopodobnie ze słownikiem):


„- Ciekawe rzeczy, kapitanie. Ja i Nobby podetektowaliśmy trochę w Gildii Błaznów. Zapisałem wszystko, cośmy znaleźli. Wszystko tu jest. Raport jak się patrzy.
– Świetnie.
– Wszystko tu zapisane, proszę spojrzeć. Bardzo porządnie, z terpunkcją i w ogóle.
– Dobra robota.
– Ma przecinki i wszystko. Proszę.
– Jestem pewien, że będę zachwycony, Fred”.

I jest jeszcze kapitan Sam Vimes (nocna zmiana). Głęboko rozczarowany, pozbawiony złudzeń człowiek, który całe życie poświęcił swojej nędznie opłacanej pracy, a obecnie ma wstąpić w związek małżeński z najbogatszą kobietą w mieście, co wprawia go w przerażenie. Sam Vimes bowiem szczęśliwy jest tylko w tych momentach, gdy ktoś do niego strzela. A poza tym nie cierpi arystokracji. I królów. I patrycjusza. I Gildii. I nieumarłych – zwłaszcza wampirów.

Nowi rekruci stanowią równie ciekawą grupę. Funkcjonariusz Cuddy to krasnolud z inteligentną miną, która wprawia w popłoch niezbyt bystrego Colona. Troll Detrytus posiada naturalny talent w liczeniu do dwóch, ale nokautuje się przy każdej próbie salutowania. W obniżonej temperaturze jego mózg przyspiesza: potrafi z oszałamiającą precyzją wyliczyć trajektorię lotu rzuconego krasnoluda. Jeśli chodzi o funkcjonariusz Anguę, cóż… Angua jest kobietą. Przeważnie.

Na kartach powieści spotkamy znacznie więcej oryginałów – Terry Pratchett jest bezkonkurencyjny w kreowaniu zapadających w pamięć postaci, nawet tych epizodycznych. Zawrzemy szybką (na szczęście) znajomość z Paskudnym Starym Ronem („Niech to demoniszcza!”), przyskrzynimy najgorszego złodzieja na świecie i odwiedzimy celę, w której przebywa sam Leonardo da Quirm, geniusz i wynalazca, autor portretu Mony Ogg („zęby ścigały patrzących po całym pokoju”). Przez większą część lektury będzie nam towarzyszył smród niepranego, zmokłego dywanika – to Gaspode, gadający bezdomny pies, cierpiący na „chroniczną inteligencję”.

W kosmopolitycznym Ankh-Morpork niepozorna Straż Miejska otworzyła swe podwoje dla wszystkich mieszkańców – niezależnie od gatunku i stanu śmiertelności. Skoro trolle i krasnoludy, między którymi trwa permanentna międzygatunkowa wendeta, potrafiły nauczyć się współpracy, może jest nadzieja także dla nas?