Kosmos… ostateczna granica. W Kosmosie jeszcze nie orbitowałam. Jako humanistka z przyjemnością skorzystałam z zaproszenia autorki. Przy następnej okazji zastanowię się dwa razy.

„Humaniści w kosmosie” to zbiór opowiadań, określonych w podtytule jako „groteski science fiction”. Groteskowo bywa, i owszem, ale chyba nie w tym znaczeniu, o które autorce chodziło.

Najlepszym opowiadaniem w zbiorze jest „Deus ex machina”. Akcja rozgrywa się w przyszłości, której nie chcielibyśmy dożyć. Ludzie kontrolowani są przez przedmioty codziennego użytku i pozbawieni choćby minimum prywatności. Drzwi do własnego domu otwierają się przed nimi niechętnie (albo nie otwierają się w ogóle), lampy szantażują, że w każdej chwili mogą przestać użyczać cennego światła, internet rejestruje wszystkie myśli, budzik nie daje pospać, a lodówka przed zaserwowaniem śniadania konsultuje się z wagą. To jak spełniony koszmar Harariego.

Pozostałe opowiadania potencjał posiadają duży, trzeba bowiem przyznać, że pomysłowości i poczucia humoru autorce nie brakuje, brakuje natomiast warsztatu. W książce roi się od błędów, które wytrącają czytelnika z równowagi. „Bajeczka science fiction”rozpoczyna się od historii trzech świnek, które przy pomocy avlaru zamierzają unicestwić dom wilka dłużnika, ale po chwili autorka porzuca ten kapitalny pomysł, by zaserwować nam historię Rzeźbiarza. Następnie bez żadnego ostrzeżenia przeskakuje do opowieści o Czerwonym Kapturku, by ni z gruszki ni z pietruszki zająć się… Kotem w Butach. Nic tu z niczego nie wynika, brakuje ciągu przyczynowo-skutkowego i przemyślanej fabuły, opowiastka wygląda raczej jak wprawka pisarska w brudnopisie niż skończony utwór.

„Zmiany klimatyczne” zapowiadały się naprawdę nieźle – dopóki Artur z pierwszej strony nie zamienił się w Adama na stronie czwartej. Do tego dochodzą jeszcze irytujące zwroty do czytelnika oraz naprawdę szkolne błędy (jedno zdanie w czasie przeszłym, drugie w teraźniejszym na przykład). Wszystko to razem sprawia, że czytelnik nie kupuje tego świata i prawdopodobnie odpadnie już przy pierwszym opowiadaniu. Ponieważ zgodziłam się na przysłanie egzemplarza recenzenckiego, wytrwale dobrnęłam do ostatniej strony, żałując zmarnowanych pomysłów autorki i zastanawiając się, gdzie, u licha, był redaktor.