W powieści Philipa Reeve`a najlepsza jest monumentalna, oryginalna wizja świata przyszłości. Cała reszta wypada dość przeciętnie.

„W pochmurne, wietrzne wiosenne popołudnie Londyn rozpoczął pościg po wyschniętym dnie dawnego Morza Północnego za niedużym górniczym miasteczkiem. W lepszych czasach Londyn nie zainteresowałby się tak marną zdobyczą. Kiedyś to wielkie ruchome miasto polowało na znacznie większe osiedla, goniąc je na swych gąsienicach od Lodowych Pustkowi na północy aż po Morze Śródziemne. Ostatnio jednak coraz mniej było miast nadających się do pożarcia, a większe, potężniejsze aglomeracje zaczęły spoglądać na Londyn łakomym okiem”.

Odległa przyszłość. Po naszym stuleciu pozostały jedynie artefakty: sylwetki półzwierzęcych bogów – Pluta i Mickey, płyty, których nikt już nie potrafi odtworzyć. Po okropnej wojnie sześćdziesięciominutowej, która zniszczyła całą cywilizację, ludzkość nie osiągnęła dawnego poziomu rozwoju. Technicznie jesteśmy w XIX wieku, ukochanym okresie steampunku: te wszystkie fantazyjne machiny, przekładnie i trybiki składają się na steampunkowy klimat nowej rzeczywistości, bardzo dla czytelnika atrakcyjny. Kolejną atrakcją jest śmiała wizja ogromnych, ruchomych miast, przemierzających spustoszoną ziemię w poszukiwaniu surowców i pożerających się nawzajem zgodnie z doktryną miejskiego darwinizmu. Można by ten koncept odczytać metaforycznie: im większe miasto, tym bardziej ekspansywne, zachłanne i głodne – nieustanny rozwój wymaga wciąż nowych ofiar. Łupem padają okoliczne wsie, łąki i lasy, ale także ludzie, którzy zostają wchłonięci przez ten drapieżny organizm, by mu służyć. Zaobserwować to możemy zwłaszcza w Trzewiach Londynu, na spowitych kłębami spalin dolnych pokładach, gdzie demontuje się schwytane miasteczka, oraz na niższych piętrach Głębokich Trzewi, w których znajduje się więzienie dla skazańców. Pod pokładem, gdzie mieści się londyńska kanalizacja, skazańcy z sekcji sześćdziesiątej biorą udział w „programie eksperymentalnym”: przerabiają ludzkie odchody na paliwo do silników miasta oraz na żywność, którą są karmieni. Nikt tutaj nie przejmuje się ich śmiercią, więcej nawet: śmierć więźniów jest bardzo pożądana – zmarłych można przerobić w idealną siłę roboczą:

„Nie trzeba ich karmić ani ubierać. Nie potrzebują mieszkań, a jak nie ma nic do roboty, można ich po prostu wyłączyć i wrzucić do magazynu.”

Wyobrażam sobie, że niektórym już dziś takie pomysły chodzą po głowie…

Przeciwnikami miejskiego darwinizmu są Automobiliści, ukrywający się na terenach za wielkim murem, gdzie „barbarzyńskie” ludy wciąż zamieszkują w nieruchomych osadach i miastach. Ich dni są jednak policzone: w ręce Londynu trafia Meduza, tajemnicza broń z czasów wojny sześćdziesięciominutowej. Jak można się spodziewać, fakt, że już raz jej użycie doprowadziło do katastrofy, nie powstrzymuje przywódców Londynu przed wykorzystaniem tej miażdżącej przewagi. Typowo ludzka krótkowzroczność.

Na takim spektakularnym tle rozgrywa się dość przeciętna historia dwojga nastolatków, wplątanych w wielką politykę i zmuszonych podróżować razem przez wyludnioną ziemię. Dzieli ich wszystko, łączy tylko jedno: oboje są sierotami. Nie jest to historia najgorsza, ale żeby od razu bestsellerowa… chyba że w tym współczesnym, zdeprecjonowanym znaczeniu.

Po „Zabójcze Maszyny” sięgnęłam z ciekawości: wkrótce na ekranach kin zagości ekranizacja, przy której pracował Peter Jackson, spec od monumentalnych filmowych wizji. Myślę, że jego talent do kreowania złożonych światów i wyciskania z widza emocji w połączeniu z dzisiejszymi możliwościami specjalistów od efektów wizualnych zaowocuje obrazem, który może nas wbić w fotel. Tym bardziej przykro, że książce to się nie udało – a potencjał był…