Inspirujący „poradnik dla niewierzących”, którego lektura przyniesie pożytek każdemu (z wierzącymi włącznie).

Autor, deklarujący „pełną szacunku niewiarę”, próbuje wydestylować z największych religii naszego świata to, co w nich jest najlepsze, aby doświadczenia tych wielkich systemów mogli zastosować w swoim świeckim życiu także ludzie pozbawieni oparcia w Bogu, niepotrafiący uwierzyć w cuda, duchy i opowieści o gorejącym krzaku. Zdaniem Alaina de Bottona, religie całkowicie zawłaszczyły obszary tych doświadczeń, które powinny pozostać wspólnym dobrem całej ludzkości. Wchłonęły pogańskie wierzenia, obyczaje, a nawet świątynie, monopolizując cały wachlarz praktyk i tematów, które odtąd były dostępne tylko dla wiernych:

„Ateiści stają przed wyzwaniem odwrócenia tego procesu religijnej kolonizacji. Muszą spróbować oddzielić ideę i rytuały od instytucji religijnych, które je sobie przywłaszczyły, nie posiadając do tego żadnego tytułu prawnego. Wiele najlepszych aspektów Bożego Narodzenia nie ma żadnego związku z historią narodzin Jezusa. Obracają się wokół tematów wspólnoty, świętowania i odnowy, znacznie starszych od kontekstu, w jakim osadziło je chrześcijaństwo.”

Alain de Botton podkreśla, że każdy człowiek ma prawo do – ujmijmy to metaforycznie – odczuwania wdzięczności w obliczu piękna wiosny. Religie nie spłynęły z nieba, zostały wzniesione przez ludzi na gruzach znacznie starszych wierzeń i obrządków, które pomagały nam zaspokoić dwie podstawowe potrzeby człowieka: potrzebę życia we wspólnocie i potrzebę poradzenia sobie z przeraźliwym cierpieniem, na jakie narażają nas porażki w życiu zawodowym, trudności w związkach, śmierć bliskich oraz proces starzenia się i odchodzenia. Dawne, przedchrześcijańskie tradycje odpowiadały na potrzeby wszystkich ludzi. Współczesne religie wykluczają ateistów: albo wierzysz w doktrynę Trójcy Świętej (bądź buddyjskiej Ośmiorakiej Ścieżki), albo spadaj poza nawias. Nie masz prawa do wsparcia i pocieszenia. Takie podejście powoduje, że duchowa strona świeckiego życia, pozbawiona jakiejkolwiek opieki, całkowicie zarosła chwastami, co jest przyczyną wielu naszych współczesnych problemów. Dzisiejszy zeświecczony świat lekceważy fakt, że ludzie oprócz ciała posiadają także duszę, która również potrzebuje „pokarmu”. Świeckie społeczeństwo niesłusznie wyrzekło się całego wachlarza praktyk i tematów, zbyt silnie kojarzących się z religią. Najwyższy czas, aby odkryło ono ponownie duchowe potrzeby człowieka i mądrze na nie odpowiedziało. I tutaj właśnie przydają się religie, które mają na tym polu ogromną praktykę.

Współczesne społeczeństwo boleśnie odczuwa utratę poczucia wspólnoty. Pisał o tym Yuval Noah Harari i niemal identyczne wnioski formułuje de Botton: kapitalizm nie jest zainteresowany tym, żebyśmy kontaktowali się z bliźnimi, którzy mogą nas zatrzymać w drodze do biura albo odwieść od dokonania zakupu przez Internet. Kapitalizm nie lubi wspólnoty: woli odizolowane jednostki, bowiem łatwiej na nie wpłynąć. Żyjemy więc zamknięci w indywidualnych kokonach, a jakby tego było mało, media dodatkowo nastawiają nas nieufnie do bliźnich, przekonując, że każdy z nich jest mordercą, złodziejem lub pedofilem.

„Choć staliśmy się samotnikami, nie zrezygnowaliśmy całkowicie z pragnienia tworzenia związków. W samotnych kanionach nowoczesnego miasta żadna emocja nie cieszy się większą estymą niż miłość. Lecz nie jest to miłość, o której mówią religie – wszechogarniające poczucie braterskiej więzi z całym rodzajem ludzkim, lecz uczucie bardziej zazdrosne, ograniczone i w ostatecznym rozrachunku – pośledniejsze. Miłość romantyczna każe nam maniakalnie poszukiwać tej jednej osoby, z którą mamy nadzieję być przez całe życie w łączności duchowej; jednej konkretnej osoby, która sprawi, że nikt więcej nie będzie nam potrzebny.”

Marną namiastkę poczucia wspólnoty może nam dziś zapewnić jedynie sukces życiowy. Współcześnie nikogo nie interesuje charakter człowieka: liczy się to, jaką zajmujesz pozycję i ile zarabiasz. Życzliwość nieznajomych kupuje nam to, co mamy wypisane na wizytówce. Osoby, które z premedytacją wyłamują się z tego wyścigu szczurów, by poświęcić się wychowywaniu dzieci lub pielęgnacji ogrodu, automatycznie trafiają poza nawias tej pseudowspólnoty.

„Przy takim poziomie dyskryminacji nic dziwnego, że wielu z nas z zapałem robi karierę. Skupienie się na pracy z wyłączeniem wszystkich innych aspektów życia wydaje się całkiem sensowną strategią w świecie, gdzie sukcesy zawodowe są głównym środkiem płatniczym, zapewniającym nie tylko dostatek i fizyczne przetrwanie, lecz także zainteresowanie bliźnich, bez którego nie możemy rozkwitnąć psychicznie.”

Dlatego właśnie tak bardzo potrzebujemy dziś prawdziwych wspólnot, które wytrącą nas z egoistycznego sposobu myślenia, wyleczą z narcyzmu, zazdrości, mściwości, pychy i bezsensownej agresji. Religie, które zdają się sporo wiedzieć o samotności, potrafią łamać bariery, oddzielające nas od nieznajomych, znosić uprzedzenia, utrudniające nam nawiązanie relacji z innymi ludźmi i wzmacniać więź uczuciową łączącą członków ich wspólnoty:

„Kościół wspiera swym ogromnym prestiżem, zgromadzoną przez wieki wiedzą i przepychem architektury nasze nieśmiałe pragnienie, by otworzyć się na kogoś innego. (…) Msza czynnie rozbija podgrupy ekonomiczne i statusowe, w ramach których funkcjonujemy na co dzień, wyrzucając nas na szersze wody człowieczeństwa.”

Za jedno z największych osiągnięć chrześcijaństwa uważa de Botton tę umiejętność nakłonienia królów i magnatów, by klęczeli razem z służącymi i cieślami. W murach kościoła ziemskie sukcesy nie są ważne. Więcej nawet: nie są naszym głównym celem i możemy być szczęśliwi bez nich. To nie bogactwa i sławy potrzebujemy, lecz siebie nawzajem. Chrześcijańska wspólnota zaakceptuje nas bez względu na to, czy odnieśliśmy sukces życiowy, czy nie. Tutaj chorzy, słabi, zrozpaczeni i starzy nie tracą swej godności – reprezentują te aspekty człowieczeństwa, które są częścią kondycji ludzkiej i przypominają nam, dlaczego jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.

Innymi dziedzinami, które w świeckim społeczeństwie zawodzą na całej linii, są edukacja i sztuka. Przyjrzyjmy się tej pierwszej. Niewiele jest rzeczy, w które świeckie społeczeństwo wierzy równie żarliwie, co w wykształcenie. To ono przecież pomoże nam odnieść życiowy sukces. Z tego powodu dzisiejsze szkolnictwo przypomina fabrykę produkującą identycznych, posłusznie (i najczęściej bezmyślnie) wykonujących swe obowiązki pracowników. Co się stało z naszymi ambicjami, by formować ludzi zdolnych i mądrych, rozbudzać aspiracje do pozostawienia świata lepszym i szczęśliwszym, niż go zastaliśmy? Kiedy edukacja przestała naprowadzać uczniów na ścieżkę szlachetności i prawdy (jak to czyniła w starożytności), a stała się jedynie „maszynką do wypuszczania technokratów i przemysłowców”? Aby odpowiedzieć na te pytania, Alain de Botton odwiedza współczesny uniwersytet.

„W sali wykładowej w narożniku siódmego piętra grupa studentów historii słucha wykładu na temat reformy rolnictwa w osiemnastowiecznej Francji. Z wywodu profesora, który poświęcił dwadzieścia lat badaniu tego zagadnienia, wynika, że przyczyną drastycznego spadku plonów w okresie od 1742 do 1798 roku nie były same nieurodzaje, lecz przede wszystkim stosunkowo niska cena ziemi rolnej, skłaniająca właścicieli ziemskich do inwestowania w handel, a nie w uprawy.

Piętro niżej, w instytucie filologii klasycznej, piętnaścioro studentów porównuje funkcję obrazów przyrody w utworach dwóch rzymskich poetów, Horacego i Petroniusza. Profesor zwraca uwagę, że chociaż Horacy utożsamiał naturę z anarchią i rozpadem, Petroniusz, pod wieloma względami bardziej pesymistyczny od swojego kolegi po piórze, wielbił ją z dokładnie odwrotnych powodów.”

Współczesna edukacja, która lubi wypisywać na sztandarach górnolotne deklaracje, nie ma nic wspólnego ze zdobywaniem mądrości i samowiedzy ani z rozwijaniem emocjonalnych i etycznych kompetencji życiowych. Cała nauka ogranicza się do przekazywania monotonnym głosem i niezrozumiałym, specjalistycznym bełkotem ogromnych partii często niepotrzebnego materiału oraz do egzaminowania, przy czym wynik egzaminu jest jedyną miarą sukcesu współczesnej szkoły.

„Pierwotnie szkoły miały się skupiać na uczeniu i edukowaniu uczniów, a stopnie były jedynie środkiem umożliwiającym mierzenie tego, czy im się to udaje. W sposób jednak całkiem naturalny szkoły wkrótce zaczęły się skupiać na osiąganiu wysokich ocen. Jak dobrze wie każde dziecko, nauczyciel i wizytator, umiejętności potrzebne do uzyskiwania wysokich ocen na egzaminach to nie to samo co prawdziwe rozumienie literatury, biologii czy matematyki. Każde dziecko, nauczyciel i wizytator wie również, że w sytuacji konieczności wyboru między jednym a drugim większość szkól zdecyduje się na to, co przesądza o ocenach. Kluczowe pytanie jednak brzmi: czy to jest właściwa miara sukcesu?”

(Yuval Noah Harari „Homo Deus. Krótka historia jutra”)

Kultura mogłaby się okazać nie gorszą przewodniczką duchową od religii, gdyż wiele jej dzieł posiada dokładnie te same cechy, które religie lokują w swoich świętych tekstach. Literatura na przykład jest prawdziwą kopalnią przypowieści: „Anna Karenina” i „Madame Bovary” mogą nam wiele powiedzieć o napięciach w związku małżeńskim, a filozofia Epikura i Seneki skutecznie zmniejsza paraliżujący lęk przed śmiercią. Należałoby jednak całkowicie zmienić programy nauczania i połączyć naukę z życiem w taki sposób, by odnosiła się ona „bezpośrednio do naszych najbardziej palących dylematów osobistych i etycznych”. Potrzebna jest nam nie specjalistyczna wiedza, lecz życiowa mądrość. Zmiany wymagają też sposoby nauczania. Greccy sofiści rozumieli, że nauka powinna przemawiać zarówno do rozumu, jak i do uczuć, a dobry nauczyciel to taki, który umie dowodzić, zachwycać i przekonywać. W starożytnej Grecji nie było usprawiedliwienia dla mamrotania pod nosem. Spójrzmy zresztą, jak do nauczania podchodzą religie, które na długo przed wynalezieniem telewizji musiały znaleźć sposób, by trafić ze swoimi ideami do zróżnicowanej i niezbyt cierpliwej publiczności.

„Świecka edukacja nie zdoła osiągnąć pełni swych możliwości, dopóki wykładowcy wydziałów humanistycznych nie odbędą przeszkolenia pod okiem pastorów z afroamerykańskiego kościoła zielonoświątkowców. Dopiero wtedy nasi nieśmiali pedagodzy będą potrafili pozbyć się zahamowań podczas wygłaszania wykładu na temat Keatsa czy Adama Smitha i niekrępowani fałszywym wyobrażeniem o tym, co wypada, a co nie, wrzasnąć do przysypiających słuchaczy: Słyszycie mnie? Zaprawdę, pytam was, czy mnie słyszycie? I dopiero wtedy wzruszeni do łez studenci padną na kolana, gotowi otworzyć swoje dusze na niektóre z najwznioślejszych idei człowieczeństwa i pozwolić, by wywarły na nich transformujący wpływ.”

Alain de Botton pięknie opowiada o ułomnej ludzkiej naturze i o potrzebie instytucji, “podsycających i chroniących uczucia, ku którym odczuwamy autentyczną skłonność, ale na które, bez wspierających je struktur i systemów aktywnego przypominania, nigdy nie znajdujemy czasu, ponieważ jesteśmy zbyt roztargnieni i niezdyscyplinowani”. Opisując piękny japoński rytuał tsukimi i żydowski Dzień Pojednania, zwraca uwagę na korzyści płynące z takich regularnych, zrytualizowanych kontaktów w ramach wspólnoty:

“Mądrość religii należy do całej ludzkości i zasługuje na przyswojenie także przez największych wrogów wiary w Nadprzyrodzone”.

W mojej recenzji, która – tradycyjnie już – rozmiarami i formą bardziej przypomina felieton, nie zawarłam nawet piątej części przemyśleń, towarzyszących mi podczas lektury „Religii dla ateistów” de Bottona. Jeśli to nie jest miarą mądrej książki,  cóż nią jest?