„Jakim cudem ludzie, którzy ani myślą zrozumieć śmierci, mieliby zrozumieć miłość? I kto uderzy na alarm?”
Zbiór opowiadań Johna Cheevera, „Owidiusza z Ossining”, mistrza krótkiej formy, kreującego swoje życie mieszkańca przedmieść, poświęcony jest właśnie mieszkańcom przedmieść Wschodniego Wybrzeża USA, którzy uosabiają pogrążoną w konsumpcji i we własnych mitach, dręczoną lękiem o zachowanie statusu nowobogacką klasę średnią, jaką znajdziecie w Ameryce, we Francji, w Berlinie i w Polsce już też.
„Ach, te niedzielne wieczory w suburbiach, ach, ta chandra niedzielnej nocy! Te pożegnania z weekendowymi gośćmi, te zwietrzałe koktajle, te przywiędłe kwiaty, te wyprawy na dworzec Harmon, żeby zdążyć na ekspres 20th Century Limited, to obgadywanie biesiadników, gdy już zniknęli za progiem, i te kolacje na wynos!”
Życie na przedmieściach, którego na pierwszy rzut oka można by pozazdrościć, jest misternie utkaną i z wielkim wysiłkiem podtrzymywaną iluzją, szopką graną na potrzeby sąsiadów i tych, którym powiodło się gorzej, codziennie od nowa reżyserowanym teatrzykiem, starannie unikającym wszelkich drażliwych aspektów egzystencji, psujących ten idealny obrazek. Jednakże szczęście, budowane w oparciu o dobra materialne, jest kruche i pozorne, a zderzenie z brutalnością prawdziwego życia – chorobą, utratą pracy, starością, śmiercią – przypomina zderzenie z ciężarówką. W obliczu klęski nie można liczyć na wsparcie wspólnoty, którą łączy jedynie styl życia, a i rodzina jak z reklamy często nie potrafi stanąć na wysokości zadania. Spełniony sen o przynależności do klasy średniej, o uroczym domku na przedmieściach, z basenem i z ogródkiem, wiąże się więc najczęściej z nieustannym lękiem o zachowanie tej z trudem osiągniętej pozycji społecznej. Status zapewnia bowiem jakże pożądaną przez nas życzliwość ogółu: czujemy się szanowani, zauważani i ważni. Zdaniem Alaina de Bottona, który temu współczesnemu niepokojowi o posiadanie odpowiednio wysokiej pozycji społecznej poświęcił całą książkę, tak bardzo boimy się braku znaczenia i ignorowania przez innych, że wysoki status przez wielu z nas uważany jest za „jedno z najcenniejszych dóbr doczesnych”:
„Uwaga bliźnich ma dla nas aż tak wielkie znaczenie, przede wszystkim dlatego iż cierpimy na wrodzoną niepewność naszej własnej wartości – wskutek czego to, co myślą o nas inni, ma decydujący wpływ na to, jak sami siebie postrzegamy. Nasze poczucie tożsamości jest zakładnikiem opinii ludzi, wśród których żyjemy. Jeśli śmieszą ich nasze żarty, nabieramy przekonania, że potrafimy rozśmieszać. Jeśli nas chwalą, czujemy się pełni wszelkich cnót. Ale jeśli unikają naszego wzroku, kiedy wchodzimy, albo zaczynają się niecierpliwić, gdy ujawniamy naszą profesję, opada nas zwątpienie i poczucie bezwartościowości”.
(Alain de Botton „Lęk o status”)
Bohaterowie opowiadań Cheevera ten ciągły wewnętrzny niepokój uśmierzają alkoholem. Ileż się tam siorbie, sączy, wychłeptuje, cmokta i drinkuje, niemal każdego dnia! Amy Lawton z „Wszystko przez dżin” zdarzyło się już widzieć rodziców pijanych lub nietrafiających w drzwi. Czwartoklasistka często spędza czas sama, ponieważ mama i tata albo bywają, albo podejmują gości, co zauważa Rosemary, ich kucharka, a więc osoba „pozbawiona statusu” („Lubią się pobawić, co? Przez te cztery dni, odkąd tu jestem, każdego wieczora albo gdzieś wychodzili, albo mieli gości”). Wydaje się, że jedyna uwaga, jaką Lawtonowie poświęcają córce, związana jest z przygotowaniem jej do grania podobnej roli w starannie zaprojektowanym podmiejskim światku. Instrukcje, udzielane dziecku na każdym kroku, przypominają tresurę psa: „Amy, otwórz drzwi babci”, „Podaj talerzyk”, „Amy, bardzo cię proszę, zadbaj trochę o swój wygląd”. Sztywni i spięci rodzice nigdy nie wypadają z roli, gdyż nie mogą sobie na to pozwolić. Alkohol pomaga im łagodzić nieustanne napięcie:
„Marcia Lawton wyciągnęła do męża dłoń z pustym kieliszkiem, a ten uzupełnił martini z shakera. Potem poszła na górę. Pan Lawton został w salonie, a Amy, przyglądając się bacznie ojcu, widziała, jak jego napięta twarz zaczyna łagodnieć. Już nie wydawał się taki nieszczęśliwy, , a kiedy minęła go w drodze do kuchni, nawet uśmiechnął się do niej czule i pogłaskał ją po głowie”.
Mieszkańcy przedmieść mają kucharki, niańki, sprzątaczki – bądź nie. Piją, urządzają imprezy, martwią się kredytami – i dojeżdżają do pracy. To cena, jaką płacą za wygodne życie z dala od miejskiego zgiełku. Nie tylko wydłuża się czas spędzany za kierownicą: w rachunkach domowych, oprócz rat kredytu, trzeba uwzględnić utrzymanie przynajmniej jednego samochodu i koszty codziennego dojazdu do pracy. Są jednak takie koszty, których nie da się policzyć: to cierpiące na skutek życia na długich dystansach relacje. A za odległość najczęściej płacą dzieci. Charles Montgomery w książce zatytułowanej „Miasta szczęśliwe” przytacza wyniki badań nastolatków z zamożnych przedmieść na północnym wschodzie Ameryki, opracowane przez psycholog z Uniwersytetu Columbia, Suniyę Luthar. Paradoksalnie, mimo dostępu do rozmaitych rozrywek, opieki zdrowotnej i rodziców na wysokich stanowiskach, dzieci te wykazywały większy niepokój i przygnębienie niż ich rówieśnicy z zatłoczonych metropolii, którzy codziennie zmagali się z najrozmaitszymi środowiskowymi i społecznymi bolączkami. Uprzywilejowane nastolatki z przedmieść częściej sięgały też po środki odurzające.
„Wszystkie nieszczęśliwe nastolatki uczestniczące we wspomnianych badaniach zdawały się mieć jedną wspólną cechę: brakowało im spokoju ducha, którego źródłem jest silna więź z rodzicami. Dzieci, którym dane jest jadać kolacje z przynajmniej jednym z rodziców, uzyskują lepsze stopnie i mają mniej problemów emocjonalnych. Wiele rzeczy sprawia, że rodzice są w dzisiejszych czasach bardzo zajęci, ale nietrudno się domyślić, że typowe dla miasta rozproszonego iście maratońskie dystanse, dalekie wyprawy po zakupy oraz próby pogodzenia ze sobą spotkań i zobowiązań w odległych punktach aglomeracji mogą zupełnie pozbawić dzieci tych mających kluczowe znaczenie godzin spędzanych z rodzicami”.
(Charles Montgomery „Miasto szczęśliwe”)
Taki styl życia odbija się również na kobietach, które w czasach portretowanych przez Cheevera najczęściej zajmowały się domem, podczas gdy mąż zwykle był nieobecny: dojeżdżał, pracował, załatwiał sprawy, romansował, itd. Louise i Cash Bentleyowie, bohaterowie opowiadania „Ach, młodość i uroda!”, żyją w ciągłej niepewności, czy dadzą radę zapłacić kolejną ratę kredytu hipotecznego. Ten lęk, ale też styl życia „niby razem, lecz osobno” odbijają się na ich relacjach:
„Cash bywał czasem bardzo drażliwy. Gdy po złym dniu w biurze wracał do domu i okazywało się, że Louise, mając ku temu całkiem dobry powód, nie zaczęła jeszcze przygotowywać kolacji, robił się paskudny. Chryste Panie! – mówił i szedł do kuchni podgrzać jakąś mrożonkę. Podczas tej ciężkiej próby popijał whisky, żeby się uspokoić, lecz jakoś nigdy go to nie uspokajało i zazwyczaj przypalał spód którejś patelni, a gdy zasiadali do kolacji, w kąciku jadalnym było nakopcone. Gorzka awantura była już wówczas tylko kwestią czasu. Louise biegła na górę i w szlochach rzucała się na łóżko. Cash łapał butelkę z whisky i odmierzał hausty”.
Przyjrzyjmy się bliżej Louise. Louise, której mąż nie pozwala podjąć pracy, Louise z kieszeniami wypełnionymi listami zakupów, Louise wykonującej samotnie wszystkie obowiązki domowe i rodzinne od świtu do nocy – za darmo, oczywiście, Louise w codziennym, monotonnym kieracie:
„Rano, wciąż półprzytomna, nastawiała kawę i rozcieńczała mrożony sok z pomarańczy. Zaraz potem wzywały ją dzieci. Na czworakach wczołgiwała się pod sekretarzyk, żeby wyciągnąć stamtąd skarpetkę Toby`ego. Kładła się na brzuchu i wpełzała pod łóżko (prychając, gdy kurz dostał się do nosa), żeby znaleźć bucik Rachel. Do tego obowiązki domowe, pranie, gotowanie i oczywiście zachcianki maluchów. Zawsze trzeba było komuś włożyć buciki, komuś zdjąć, zapiąć lub rozpiąć kombinezonik, podetrzeć czyjąś pupę, osuszyć czyjeś łzy, a gdy zachodziło słońce (widziała je z kuchennego okna), należało zrobić kolację, naszykować kąpiel, przeczytać bajeczkę i zmówić paciorek. Wraz z dźwięcznymi słowami Ojcze nasz w zaciemnionym pokoiku kończył się dzień jej dzieci, lecz dla Louise Bentley trwał w najlepsze. Zostawało cerowanie, łatanie, prasowanie tego czy owego, a po szesnastu latach wypełniania obowiązków domowych nie umiała się od nich opędzić nawet we śnie. Najwyraźniej kombinezoniki, buciki, kąpiele i zakupy wniknęły w jej podświadomość. Od czasu do czasu mówiła coś przez sen – na tyle głośno, że budził się jej mąż. Na kotlet cielęcy mnie nie stać – powiedziała którejś nocy. A potem westchnęła niespokojnie i ucichła”.
Życie mieszkańców przedmieść jest godne pozazdroszczenia – i godne współczucia. Podmiejska idylla podszyta jest tak naprawdę permanentnym napięciem, które nie pozwala wyluzować i cieszyć się tym, co jest: życiem rodzinnym, domem, ogródkiem. Podczas lektury opowiadań Cheevera często miałam wrażenie, że mieszkańcy nie tyle żyją na przedmieściach, ile są ich zakładnikami: całym swym życiem, każdego dnia, płacą wysoki haracz za luksus, z którego nie mają czasu właściwie skorzystać. Pod szerokimi, sztucznymi uśmiechami i powierzchownymi relacjami towarzyskimi ukrywa się prawda o cenie, jaką trzeba zapłacić za utrzymanie pozycji społecznej. Niechcący poznaje ją Irene, kiedy jej nowe radio zaczyna przekazywać odgłosy z mieszkań sąsiadów („Tamci cały dzień się kłócą. Wszyscy się kłócą. Wszyscy się martwią o pieniądze”). Wypolerowane na błysk, idealne domy na idealnych przedmieściach nie chronią przed przykrościami życia: utratą pracy, chorobą, starością, śmiercią. Ludzie, którzy zbyt dużą wagę przywiązali do statusu i materialnej strony życia, nie są na te przykrości przygotowani („Justina była wzorem cnót, lecz miało się wrażenie, że dokonawszy żywota, przyniosła nam wszystkim hańbę”). Kapitalne, realistyczne opowiadania Johna Cheevera wciąż inspirują do podjęcia rozważań o nas samych i o naszym stosunku do życia – o naszej wizji świata. Doskonała lektura. Gorąco polecam.
Dodaj komentarz