Witajcie w Ameryce – konsumenckim raju pełnym niedorzecznych przepisów i niezdrowej żywności.

„Wczoraj postanowiłem wysprzątać lodówkę. Zwykle nie czyścimy naszej lodówki – po prostu co cztery czy pięć lat pakujemy ją i wysyłamy do Centrum Kontroli Chorób w Atlancie z karteczką, by sobie z niej wzięli wszystko, co wygląda szczególnie obiecująco. Jednak od kilku dni nie widzieliśmy jednego z naszych kotów, a ja miałem mgliste wspomnienie czegoś włochatego na dolnej półce lodówki, tak z tyłu. (Okazało się, że to duży kawałek sera gorgonzola)”.

Powyższy cytat da wam niejakie pojęcie, czego należy się spodziewać, kiedy na okładce książki figuruje nazwisko Brysona. Autor „Zapisków z wielkiego kraju” z właściwym sobie urokiem opisuje codzienne życie w Stanach, często porównując je ze stylem życia w Wielkiej Brytanii, w której spędził niemal dwie dekady. W siedemdziesięciu ośmiu felietonach daje popis swego niepowtarzalnego poczucia humoru, celnie wypunktowując plusy i minusy zamieszkiwania w najbogatszym kraju świata. Głównie minusy, gdyż jest niereformowalnym zrzędą, co potwierdza jego żona.

Tym, co najlepiej charakteryzuje Amerykę, są liczby – zawsze olbrzymie. Stany Zjednoczone to ogromne odległości, niewiarygodnie puste przestrzenie i niewyobrażalnie wielka kasa. Jeśli chodzi o Amerykę i jej gospodarkę, to obojętnie, w jakim kierunku się zwrócić, wpada się na liczby tak wielkie, że nie jesteśmy nawet w stanie ogarnąć ich rozumem: dochód narodowy podaje się tam w trylionach dolarów. Macie pojęcie, ile to jest trylion?

„No dobrze, spróbujmy z jednym trylionem. Wyobraź sobie, że jesteś zamknięty w skarbcu razem z całym amerykańskim długiem narodowym. Powiedziano ci, że będziesz mógł zatrzymać sobie każdy dolarowy banknot, na którym złożysz swój inicjał. Załóżmy, tylko dla potrzeb naszego wywodu, że jesteś w stanie podpisać jeden dolarowy banknot w ciągu sekundy i że pracujesz bez przerwy. Jak myślisz, ile zajmie ci podpisanie tryliona dolarów? No dalej, rozśmiesz mnie i zgadnij. Dwanaście tygodni? Pięć lat?

Gdybyś podpisywał jednego dolara na sekundę, załatwiałbyś 1000 dolarów co 17 minut. Po dwunastu dniach pracy bez przestanku doszedłbyś do swego pierwszego miliona. A więc zebranie 10 milionów zajęłoby 120 dni, a za 1200 dni – czyli trochę ponad trzy lata – osiągnąłbyś 100 milionów. Po 31,7 roku zostałbyś miliarderem, a po ponad tysiącu byłbyś tak bogaty jak Bill Gates, założyciel Microsoftu. Ale do pierwszego tryliona doszedłbyś dopiero po 31 709,8 roku (a wtedy i tak byłbyś dopiero w jednej czwartej kupki jednodolarówek reprezentującej narodowy dług Ameryki).

I to właśnie jest trylion”.

A spróbujcie to teraz przeliczyć na złotówki.

Ameryka to przede wszystkim raj konsumencki: wszystko tu jest na sprzedaż, a kupowanie to niemal sport narodowy („Stwierdzenie, że zakupy to ważna część amerykańskiego stylu życia jest tak odkrywcze, jak powiedzenie, że ryba lubi wodę”). Amerykanie wszystkiego mają w bród, dlatego „potwornie, wręcz groteskowo” marnotrawią zasoby: przeciętny Amerykanin zużywa na przykład dwa razy więcej energii niż przeciętny Europejczyk („Bo właściwie czemu zadawać sobie trud i czekać całe 20 sekund, żeby każdego ranka włączył się komputer, jeżeli można go w ogóle nie wyłączać?”). To wygodnictwo jest charakterystyczne dla obywateli Stanów Zjednoczonych („Nie ma takiego wynalazku, nieważne jak idiotycznego, który w Ameryce nie znalazłby wdzięcznych odbiorców, jeśli tylko obiecuje w jakiś sposób oszczędzić im wysiłku”). Zapewne z tego powodu w USA znikają chodniki, ponieważ nikt tam już nie chodzi:

„To szaleństwo. Niedawno nasza znajoma narzekała, jak trudno jest znaleźć miejsce na parkingu przed salą gimnastyczną. Jeździ tam kilka razy w tygodniu, żeby pochodzić na bieżni. A sala znajduje się najwyżej sześć minut spacerkiem od drzwi jej domu. Spytałem, czemu nie chodzi na salę piechotą i nie odliczy sobie tych sześciu minut z bieżni.

Spojrzała na mnie tak, jakbym był drastycznie upośledzony, i wyjaśniła:

– Ale przecież na bieżni mam program. Zapisuje moje tempo i dystans, a ja mogę sobie dostosować stopień trudności.

No nie przyszło mi do głowy, jak bardzo bezmyślna pod tym względem jest natura”.

Do narodowych sportów amerykańskich (oprócz bejsbolu, rzecz jasna) należy pozywanie. Amerykanie pozywają tak łatwo, jak oddychają – w końcu to jeden ze sposobów na zdobycie swojego pierwszego miliona. Nic dziwnego, że w tym kraju prawnicy żyją jak pączki w maśle, a rozmaite instytucje unikają spraw sądowych niczym ognia:

„Znam kobietę, która w deszczowy dzień poślizgnęła się i upadła, wchodząc do sklepu. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu i radości, zaproponowano jej natychmiastowe odszkodowanie w wysokości 2500 dolarów, jeśli tylko podpisze dokument, że zobowiązuje się nie oddawać sprawy do sądu. Podpisała”.

Od Brytyjczyków mieszkańców Ameryki odróżniają między innymi: brak poczucia humoru, rozbrajająco naiwne, pozbawione ironii podejście do życia, bałwochwalcza wiara w cudowne skutki rozmaitych lekarstw oraz sposób uprawiania ogródka (w przypadku Amerykanów raczej trawnika). Warto również wspomnieć o „okropnej jednolitości” amerykańskiego życia, która i nam przecież zaczyna zagrażać:

„Ludzie tak przywykli do jednorodności, że są nią jakby zahipnotyzowani. Około pięciu mil od miejsca, gdzie mieszkam, do niedawna istniała miła rodzinna restauracja. No i kilka lat temu naprzeciwko niej otwarto McDonalda. Niemal natychmiast wszyscy klienci przenieśli się na drugą stronę szosy. Zeszłego lata rodzinną restaurację zamknięto”.

„Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona to zbiór krótkich, przezabawnych felietonów, które w ironicznym, bardzo zresztą brytyjskim stylu wyśmiewają osobliwości amerykańskiego życia. Po lekturze „Zapisków…” warto sięgnąć po „Zaginiony kontynent”, będący swego rodzaju kontynuacją, poświęconą współczesnej Ameryce. Bill Bryson pokazuje w tej książce, dokąd zaprowadził mieszkańców Ameryki ich nieodpowiedzialny styl życia, podporządkowany bezrefleksyjnemu konsumpcjonizmowi. Obie pozycje warto przeczytać, tak jak warto zastanowić się, czy na pewno chcemy być skazani na śmieciowe jedzenie, wszechobecne centra handlowe i zmechanizowane życie w świecie pozbawionym chodników. Może zechcecie to przemyśleć przed następną wizytą w McDonaldzie.