Nie kwestionuję talentu Roberta Macfarlane`a, jednak polskim czytelnikom poleciłabym raczej Adama Robińskiego.
Podstawowa i zasadnicza różnica polega na tym, że Robiński szwenda się po krajobrazach polskich. To rodzime przestrzenie, znana przyroda, bliska historia. Robert Macfarlane wędruje natomiast przez południowo – wschodnią Anglię, północno – zachodnią Szkocję, Hiszpanię, prowincję Syczuan i Palestynę. Mistrzami Robińskiego są Xavier de Maistre, Werner Herzog, Lechosław Herz i Mieczysław Orłowicz, duchowym przewodnikiem Macfarlane`a jest kompletnie mi nieznany dwudziestowieczny poeta Edward Thomas. Nie mój krąg kulturowy, nie moja bajka. I ja tego nie czuję. Męczę się więc straszliwie, przysypiam, ale wytrwale czytam, bo kto wie, czy następna strona nie zaskoczy mnie kolejnym smakowitym opisem, których przecież w „Szlakach” nie brakuje. Trzeba więc brnąć przez obszerne erudycyjne fragmenty, które mojej wiedzy o świecie raczej nie poszerzają, bo najzwyczajniej brak mi podstaw, na których mogłabym te informacje zakotwiczyć. Czytam więc nieco po piracku, w nagłych doskokach i gwałtownych odskokach, krążąc wokół książki pod poniżającą flagą własnej ignorancji i polując na zrozumiałe dla mnie fragmenty, które natychmiast porywam jako swój łup, bo zaiste doskonałe są i piękne. O jakże szkoda, że większość taka niedostępna – tyle dobra się marnuje. I wiem już, że następnej książki Macfarlane`a, tej o górach, już nie kupię, bo byłby to gest samobójczy, pistolet przystawiony do skroni mego czytelniczego ego. Wszak cały świat zachwyca się Mistrzem – a ja momentami ziewałam!
Cóż mogę dodać na swoją obronę? Zrozumiałam raczej mniej niż więcej, ale to, co zrozumiałam, potrafiłam docenić. Szlaki, które opisuje Macfarlane, to dawne ścieżki, wydeptane przez ludzi, łączące miejsca i umożliwiające swobodne przemieszczanie się, dzięki czemu także i dziś „tworzą labirynt wolności, wąską sieć wspólnej ziemi, która nadal przecina nasz brutalnie sprywatyzowany świat drutów kolczastych i bram, kamer monitoringu i zakazów wejścia”.
„Ścieżki łączą. To ich podstawowe zadanie i główny powód istnienia. W dosłownym rozumieniu tego słowa wiążą ze sobą różne miejsca, a co za tym idzie wiążą również ludzi”.
Także Robert Macfarlane podkreśla związek między pisaniem i chodzeniem: „tylko jeden krok dzieli spacer od gawędy, a każda ścieżka coś nam opowiada”. Myślimy metaforami zaczerpniętymi z miejsc, próbujemy wyrażać siebie poprzez krajobrazy i osobiste topografie, ale też miejsca, w których przebywamy, wiele mówią o nas samych.
Chodzenie dobrze wpływa na myślenie i sama jestem tego najlepszym przykładem, ale podkreślić należy, że liczy się przede wszystkim ruch, przy czym nie każdy daje subtelnego kopa umysłowi:
„Kto przemierzał kiedyś duże dystanse dzień za dniem, wie dobrze, że zmęczenie potrafi wytępić wszystko poza podstawowymi funkcjami mózgu. Po przejściu pięćdziesięciu mil człowiek dostaje rozbieżnego zeza i głupawo gapi się, jak się wyraził John Hillaby, w czaszkowe kino”.
Ścieżki, szlaki, tropy, drogi dla wielu kultur były formą wiedzy. Ten związek między myśleniem a chodzeniem ukryty jest głęboko w historii języka:
„Wychodzimy od angielskiego czasownika to learn, który znaczy nabywać wiedzę. Cofając się w historii języka, docieramy do staroangielskiego leornian, zdobywać wiedzę, kształcić się. Od leornian ścieżka prowadzi nas ku szczelinowym zaroślom protogermańskiego, do słowa liznojan, którego podstawowy sens wyraża podążać albo znajdywać drogę (od protoindoeuropejskiego prefiksu leis- oznaczającego szlak). Uczyć się znaczy zatem w istocie podążać szlakiem. Kto by przypuszczał?”
Robert Macfarlane przemierza więc dawne szlaki, morskie i lądowe, zdobywając wiedzę: o miejscach, naturze, ludziach, wydarzeniach, ale przede wszystkim o sobie samym. Z uważnością piechura obserwuje otaczającą go przyrodę: każdy kamyk, muszlę, roślinę, każdy ślad stóp. Swoje odczucia i spostrzeżenia przedstawia tak obrazowo, że za każdym razem przenosimy się z wygodnej kanapy do opisywanego miejsca – i najczęściej nie mamy mu tego za złe:
„Przeszedłem przez wąski tunel z trzmielin i głogów. Brązowy zając przemknął obok, przystanął, obrzucił mnie krótkim spojrzeniem, po czym okręcił się na tylnych łapach, odskoczył i popędził dalej, zupełnie jakby umyślił sobie, że będzie podążał za ścieżką. Nie minęła godzina, a słońce wisiało już w całości na niebie. Skowronki zalewały mnie swoimi pieśniami, podtrzymując na duchu. Jęczmień lśnił perliście w słońcu. Szok, jakiego doznałem podczas wypadku, zaczynał ustępować. Głogowe żywopłoty pieniły się białymi kwiatami, a w koronach jesionów gruchały gołębie.
Tamtego dnia przez pierwszych osiem mil wędrówki nie zobaczyłem żywej duszy. Miałem osobliwe poczucie, jakbym poruszał się po ewakuowanym terenie, postapokaliptycznym albo zamkniętym dla ludności cywilnej”.
Tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z „literaturą wędrowniczą”, poleciłabym raczej „Hajstry” Adama Robińskiego – barwny opis polskiej przyrody i rodzimych krajobrazów. Będzie to wspaniały wstęp do „Szlaków” Roberta Macfarlane`a, tym bardziej, że sposób, w jaki akademik z Cambridge opisuje brytyjski krajobraz, stanowił dla Robińskiego wielką inspirację.
Dodaj komentarz