„Duch opowieści” Jana Gondowicza to lektura dla czytelników pokornego serca. Znajomość tematu onieśmiela, skrupulatność i drobiazgowość wpędzają w kompleksy.

W błyskotliwych, krótkich artykułach, publikowanych wcześniej na łamach prasy, Gondowicz dowodzi, że mistrzowsko opanował sztukę przekazywania maksimum treści w minimalnej liczbie słów. Niewątpliwy erudyta i prawdziwy Czytelnik, porównywalny chyba tylko z Borgesem, o swojej pasji ma do powiedzenia tyle, że nie musi się uciekać do zapychającego strony słowotoku. U Gondowicza każda słowo jest przemyślane, ważne i potrzebne. „Słowa siedzą jak cegły w murze” – że pozwolę sobie użyć porównania autora „Ducha opowieści”, którym określił styl pisarski Jaroslava Haška. Chwaląc jego funkcjonalizm i kondensację, Gondowicz pisze dalej: „Trzy zdania, trzy drapieżne susy pióra. Tak się opowiada historie.” I tak też się pisze najlepsze recenzje.

W swoich tekstach Gondowicz wielokrotnie powraca do twórczości Schulza, Kafki, Witkacego i Gombrowicza. Wytrwale analizuje teksty zaszyfrowane, wyłuskując z nich „urwane nitki sensu”. W narracjach Schulza odnajduje fragmenty jego biografii, przeprowadzając przy tym tak skomplikowane i niewiarygodne śledztwa, że czytelnik czuje się przy nim jako ten proch marny: nie pospolity czytacz nawet, ale prymitywny składacz liter. Gdy w „Nocy lipcowej” narrator Brunona Schulza „wkracza w strefę nocy z kina”, Gondowicz poszukuje nie tylko tej konkretnej sali kinowej na Ślusarskiej 3, gdzie przed pierwszą wojną prowadził kino Izydor, starszy brat autora, ale ustala nawet, jaki film z duńską aktorką Astą Nielsen Posters był w repertuarze tego dnia i jak grana przez nią bohaterka wkroczyła do prozy Schulza. Zachwycające! I niewiarygodne.

Sam niezwykle oczytany i skrupulatny, nie okazuje Gondowicz litości partaczom i piętnuje fuszerki, nie mając względów dla nikogo. Przekonał się o tym Umberto Eco, na którego „Historii brzydoty” nie zostawia Gondowicz suchej nitki:

“Lemowski profesor Affidawit Dońda, ufny, że jego trzech dyplomów starczy dla wykładu każdej ścisłej dyscypliny, wplątał się, jak pomnimy, w pewnym kraju Trzeciego Świata w niezłą kabałę z komputerowym programowaniem magii. Realny odpowiednik Dońdy, profesor Umberto Eco, ufny, że jego trzech dyplomów – mediewisty, semiotyka i powieściopisarza – starczy dla wykładu teorii brzydoty, podjął się podobnego dzieła na rzecz Trzeciego Świata, czyli masowej publiki pięciu kontynentów. Wedle pamiętnej formuły Małgorzaty Szpakowskiej, tępiącej przed laty takie przedsięwzięcia, najładniejsze są oczywiście obrazki.”


To jednak dopiero początek. Jan Gondowicz z właściwą sobie skrupulatnością punktuje wady omawianego tomiszcza: szczupłość autorskiego tekstu, ograniczonego do wyliczenia („z uczoną pedanterią”) rzeczy brzydkich, skandaliczną jakość przekładów z drugiej ręki, brak nazwisk tłumaczy („siedem pań, z których każda radziła sobie, jak mogła”), błędne tytuły „skądinąd znanych obrazów” i zaporowa cena („Kto sądzi, że efekt wart jest 119 złotych – no cóż, niech tak sądzi.”).

Bliskie są mi argumenty, którymi posługuje się Gondowicz, stając w obronie tradycyjnej książki. Z sentymentem wspominam stare wydania, towarzyszące mi od dzieciństwa, znam na pamięć ich wypłowiałe okładki i spracowane strony. Lubię sięgać po namacalne przedmioty, znajome egzemplarze, które ewokują przeszłość. Nieprzypadkową. Moją własną.

“Znać po tej książce, kupionej niegdyś z chodnika, jazdy pociągiem, tłamszenie w plecaku, deszczowe ranki w schroniskach, kwadranse w wannie, okrutne igraszki domowych królików i kotów. Jak mogłaby mi ją zastąpić schludna płytka z ekranem i paroma guziczkami, gdzie na tle barwy stłuczonego paznokcia przewija się martwy tekst? Ta książka ma historię. Sama jest historią. I to nie byle jaką, bo moją.”

Wspomniane koty i króliki to część domowej menażerii Jana Gondowicza, której poświęcony jest ostatni tekst w książce. Autor „Ducha opowieści” miał w domu chyba wszystko oprócz borsuka („Bo wszak żyje się, by hodować”). Życie pod jednym dachem z królikami Gondowicz opisuje tak wspaniale, że zapłonęłam nagłą chęcią posiadania tego stworzenia. Zamarzył mi się „werbel tylnych łap” na podłodze, „szturch nosem w szponder” i „klasyczny zajęczy kominek trzy metry nad podłogą” z lądowaniem na tapczanie. Oczarował mnie opis króliczego spojrzenia Szwejka:

“Ośmieszę się pewnie, ale najważniejsze były momenty, gdy kładliśmy się naprzeciwko, wpatrując się sobie w oczy. W spojrzeniu królika jest niedostępny ludziom absolutny spokój, głębia i wybaczenie. Szwejk był samorodnym mistrzem zen. Po dziesięciu minutach czułem się odprężony, oczyszczony, bez jednej złej myśli.”

Na mniej niż trzystu stronach „Ducha opowieści” autor zawarł tyle różnorodnych tematów i kapitalnych spostrzeżeń, że czytelnik czuje się jak dziecko w londyńskim Hamleysie. Wędrujemy od świetnego artykułu o przekładzie „Losów dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”, poprzez kolekcję szczurów, „smyrgających przez dzieło Gombrowicza” i „grozę fantazmatycznych myszy”, z którą zmierzył się Kafka, do literackich wizji zagłady, sekretów twórczości Hilmy af Klimt, inspiracji Schulza kulturą masową i fascynacji Witkacego okultyzmem. Czytamy autobiograficzne wspominki o znajomych, zwierzętach czy chodzeniu po górach oraz zaglądamy na spirytystyczny seans u Kluskiego, gdzie bywało pięciu książąt Lubomirskich, trzech hrabiów Potockich i – czasami – Witkac. Ma bowiem wyraźną słabość Gondowicz do wszelkiego rodzaju ekscentryków, postaci nieoczywistych i wewnętrznie pogmatwanych. Być może wynika to z jego nałogu tropienia szczegółów, odszyfrowywania rzeczywistości, podążania za pochwyconym tropem. Przejrzyste, uporządkowane życiorysy i tradycyjne światopoglądy nie byłyby dla autora „Ducha opowieści” żadnym wyzwaniem.