„Mądrość jest czymś przenośnym, przekracza granice czasu i przestrzeni, i nigdy nie staje się przestarzała”.

Żyjemy w epoce powszechnego dostępu do informacji. W każdej chwili możemy sięgnąć po wiedzę z dowolnej dziedziny. Wiedza to jednak nie wszystko. Można mieć jej dużo i pozostawać głupcem. Liczy się jeszcze mądrość, czyli zrozumienie. Na szczęście mądrości, jak każdej umiejętności, idzie się nauczyć. A Eric Weiner wybiera nam najlepszych nauczycieli.

„Kiedy wpiszemy filozofowie do wyszukiwarki Google, znajdziemy ich setki, a może tysiące. Wybrałem spośród nich czternastu. Jak? Starannie. Wszyscy są mądrzy, chociaż każdy w inny sposób. Reprezentują różne odcienie mądrości”.

Niegdyś filozofia („umiłowanie mądrości”) stanowiła ważną część ludzkiego życia: „Miała wymiar praktyczny. Była terapią, medycyną duszy”. Dziś ludzie, ze szkodą dla swojego życia duchowego, wybierają opcje przynoszące zyski i gwarantujące wygodniejsze życie dla naszej zewnętrznej powłoki. „Komu potrzebny Arystoteles, kiedy mamy algorytmy?” – podpuszcza nas Weiner. Prawda jednak jest taka, że choć algorytmy podpowiedzą nam, gdzie najtaniej zrobić zakupy i jak dojechać nad morze, nie nauczą nas, jak radzić sobie z życiem. Szybujące coraz wyżej wskaźniki lęku, depresji i zagubienia najlepiej dowodzą, że technika człowiekowi do szczęścia nie wystarczy.

Swoją książkę podzielił Weiner na trzy rozdziały: „Świt”, „Południe” i „Zmierzch”. Cały ten dzień, będący metaforą ludzkiego życia, spędzimy z filozofami. Oni nas poprowadzą. Najpierw jednak musimy wstać z łóżka – i tu przyda się pomoc Marka Aureliusza.

Marek Aureliusz przez całe życie zmagał się ze swoim wrodzonym pesymizmem. Dla takich ludzi poranki nigdy nie są łatwe. Dowiecie się, jak słynny filozof poradził sobie z Wielkim Pytaniem Łóżkowym: wstawać czy nie wstawać („istny Hamlet pod pierzyną”). A potem weźmie was w obroty Sokrates, który zafunduje wam coś w rodzaju terapii szokowej. Jeśli do tej pory potrafiliście tylko bezradnie zadawać pytania, teraz nauczycie się je przeżywać:

„Tak właśnie działa dobre pytanie. Chwyta cię i nie puszcza. Dobre pytanie przeformułowuje problem, dzięki czemu widzisz go w zupełnie nowym świetle. Skłania cię nie tylko do poszukiwania odpowiedzi, ale też do rozważenia wartości tego poszukiwania”.

Z Markiem Aureliuszem łączy mnie wspólny wróg (poranki), natomiast Jean-Jacques Rousseau oraz Henry David Thoreau są mymi duchowymi braćmi w chodzeniu i w postrzeganiu świata. Obydwaj byli orędownikami powrotu do natury i piechurami („Chodzenie nie wymaga żadnych narzędzi stworzonych przez cywilizację: udomowionych zwierząt, powozów ani dróg. Ten, kto idzie, jest wolny, niczym nieskrępowany. Czysta amour de soi”). Thoreau, podobnie jak Rousseau, umiał myśleć jasno tylko wtedy, „kiedy przestawiał nogi”, jednak przechadzki bohatera znad stawu Walden miały nieco inny cel: chciał strząsnąć z siebie cywilizację, żeby lepiej widzieć i odczuwać świat, fantastyczny w najmniejszym drobiazgu. Thoreau kultywował „niewinność oka” – nigdy nie stracił dziecięcego poczucia podziwu, a umiejętność świadomego patrzenia doprowadził do perfekcji. Obserwował rzeczywistość pod różnymi kątami, żeby dzięki temu zobaczyć świat na nowo („Z odpowiedniego punktu widzenia każda burza i każda kropla deszczu ma w sobie tęczę”), a umiejętność postrzegania piękna traktował jak test moralności:

„Piękno nie tkwi w oku obserwatora, ale w jego sercu. Nie możemy poprawić widzenia, nie poprawiwszy najpierw siebie samych. Działa to w obie strony – nie tylko to, kim jesteśmy, wpływa na to, co widzimy, ale też to, co widzimy, określa to, kim jesteśmy. Jak napisano w wedach: Stajesz się tym, co widzisz”.

Ponieważ widzenie jest dla mnie równie istotne jak chodzenie, „Walden, czyli życie w lesie” Henry`ego Davida Thoreau to była następna książka, po którą sięgnęłam. I nie rozczarowałam się. Przeczytałam również „Zapiski spod wezgłowia” Sei Shōnagon, japońskiej damy dworu, którą Weiner wyróżnił za umiejętność doceniania piękna małych rzeczy. I tu również się nie zawiodłam:

„W filozofii Shōnagon zawiera się pewne niejawne przesłanie: to, kim jesteśmy, wypływa w dużej mierze z tego, czym się otaczamy. Jest to nasza własna decyzja. Filozofia ujawnia nasze ukryte wybory. Uzmysłowienie sobie, że coś jest kwestią wyboru, stanowi pierwszy krok ku dokonywaniu lepszych wyborów. Jak napisał niemiecki pisarz Hermann Hesse: Człowiek, który po raz pierwszy zrywa kwiatek, żeby mieć go przy sobie podczas pracy, robi krok w stronę radości życia”.

Co jeszcze jest potrzebne, by świadomie i dobrze przeżyć nasz krótki czas na tej ziemi? Trzeba umieć słuchać jak Schopenhauer, bez osądzania („Słuchanie jako akt współczucia, miłości. Kiedy oddajemy komuś swoje uszy, oddajemy mu też serce”) i radować się jak Epikur – nie goniąc za przyjemnościami, ale doceniając to, co jest („Epikureizm jest filozofią akceptacji i jej bliskiej kuzynki, wdzięczności. Kiedy coś akceptujemy – naprawdę akceptujemy – możemy tylko czuć wdzięczność”). Trzeba zwracać uwagę jak Simone Weil, gdyż coś istnieje dla nas tylko o tyle, o ile poświęcamy temu uwagę – a uwaga „w jej najbardziej intensywnej i szczodrej postaci” to nic innego jak miłość. Warto też być jak Ghandi i czynić piękno na przekór złu, powstrzymywać się od stosowania przemocy. I być życzliwym jak Konfucjusz:

„Rzecz jasna, Konfucjusz nie wynalazł życzliwości, ale nadał jej wyższy status: z rodzaju zachcianki przeobraził ją w fundament filozofii i dobrych rządów. Był pierwszym filozofem, który nadał życzliwości i miłości najwyższe znaczenie. Czego nie narzucasz sobie, nie narzucaj i innym – powiadał, wyrażając pięć wieków przed Chrystusem tak zwaną złotą regułę etyczną. Dla Konfucjusza życzliwość nie jest przejawem słabości czy miękkości charakteru. Jest czymś praktycznym. Jak powiedział jeden z jego wyznawców, wystarczy objąć życzliwością wszystkich ludzi, a można objąć dłonią cały świat”.

A co z umieraniem? Nie lubimy dziś tego tematu, usuwamy śmierć z myśli i z widoku, ślepi na mądrość poprzednich wieków, które na różne sposoby oswajały ludzi z tym, co nieuniknione. Choćbyśmy robili wszystko, co w naszej mocy, nie oszukamy czasu, więc po cóż ten daremny trud? Jesteśmy śmiertelni, a nasze ciała się starzeją – więc po co ta rozpacz? Ważne, by nie żałować jak Nietzsche, celebrować życie, dopóki trwa, w każdej jego fazie, tak samo świtem, jak i o zmierzchu („Znajdź radość w niepewności, a nawet choroba, chociaż wciąż fizycznie bolesna, przestanie cię przerażać”). Radzić sobie z przeciwnościami, zmieniając to, co da się zmienić i akceptując to, czego zmienić nie można („Wszyscy posiadamy siłę Herkulesa, moce superbohaterów, ale pozwalają nam one opanować tylko nasz wewnętrzny świat, Zrób to, powiadają stoicy, a staniesz się niezwyciężony”). I czytać Montaigne`a, który uczciwie i odważnie opowie wam o śmierci i umieraniu („Remedium na śmierć nie jest więcej życia, tak samo jak nadzieja nie jest remedium na rozpacz. W obu stanach potrzebne jest to samo lekarstwo: akceptacja”).

Przeczytałam wszystkie książki Erica Weinera, a przynajmniej te, które przetłumaczono na polski. Bliskie mi były jego poszukiwania Boga („Poznam sympatycznego Boga”), trafiła do mnie „Geografia szczęścia”, z zainteresowaniem prześledziłam wyprawy do miejsc, które kiedyś reprezentowały szczyt ludzkich osiągnięć („Genialni. W pogoni za tajemnicą geniuszu”). Jednak z tych wszystkich książek to właśnie „Ekspresem z Sokratesem” pokreśliłam ołówkiem najbardziej – do tego stopnia, że czytelnicy dworscy skazaliby mnie na wieczne potępienie. Dziś jednak w ogóle się tym nie przejmuję: skoro po śmierci mnie nie będzie, jak mawiał Epikur, czym tu się martwić?