„Wchodź, przyjacielu, wchodź i podziel się ze mną odrobiną szczęścia, które ze sobą przynosisz”.
Hrabstwo Castle ma najmniejszą liczbę ludności ze wszystkich szesnastu hrabstw w Maine, ale tutejsza policja nie może narzekać na nudę, przy czym nie każdy z problemów Castle Rock jest taki zwykły. To tutaj Frank Dodd, policjant z dyżurów na przejściu pod szkołą, zwariował i „pozabijał te wszystkie kobiety”, wściekły pies zagryzł Joego Cambera i „starego, dobrego szeryfa George`a Bannermana”, a Reginaldowi „Popowi” Merillowi przytrafiło się coś jakby wprost ze „Strefy Mroku”.
„Cóż, żyje się tu chyba bardzo podobnie jak w miasteczku, w którym dorastałeś, przyjacielu. Ludzi dzieli religia, zawiść, kłócą się i mają do siebie żal… od czasu do czasu można pogadać o jakiejś niesamowitej historii, o tym, co mogło lub nie mogło przydarzyć się w sklepiku tej nocy, kiedy umarł Pop; chwila rozrywki na nudny wieczór. Castle Rock to mimo wszystko fajne miejsce, dobrze się tu żyje i wzrasta, jak mówią tablice przy każdej z dróg wjazdowych”.
W piękny październikowy dzień („a w Castle Rock wszyscy są za tym, by październik trwał tak długo, jak zechce”) przy głównej ulicy miasteczka pojawia się elegancka zielona markiza, a pod nią oryginalny szyld: „Sklepik z Marzeniami”. Już tylko to wystarcza, by znudzone małomiasteczkowym życiem gospodynie zawisły na telefonach („Kolejny sklep z antykami – orzekła matka Briana w rozmowie z Myrą. Rozmawiała z nią rozparta na kanapie. W jednej ręce trzymała słuchawkę, drugą wyciągała wiśnie w czekoladzie z otwartego pudełka, gapiąc się jednocześnie w telewizor, gdzie szła właśnie Santa Barbara”). „Sklepik z Marzeniami” okazuje się jednak czymś innym, czymś znacznie, znacznie bardziej niezwykłym: jego właściciel, tajemniczy Leland Gaunt, oferuje w nim dosłownie wszystko, o czym marzą mieszkańcy zapyziałego miasteczka. Dla niestabilnej psychicznie Nettie będą to piękne kryształy, dla jedenastoletniego Briana karta baseballowa Sandy`ego Koufaxa, a dla sierżanta Norrisa Ridgewicka bazun – wędka identyczna z tą, którą łowił ryby z ojcem, zanim ten umarł na zawał serca („Czym był? Najlepszą cholerną wędką na jeziora i strumienie na świecie. To wszystko. Co reprezentował? Szczęśliwe chwile. Zwyczajnie i po prostu. Szczęśliwe chwile, które chudy chłopak nazwiskiem Ridgewick spędzał ze swoim starym”). Najwspanialsze jednak jest to, że przedziwny towar w przedziwnym sklepie nie kosztuje wiele: niemal każdego stać na upragniony przedmiot. Prawdziwą ceną za zrealizowanie marzenia nie są bowiem pieniądze, lecz zobowiązanie do spłatania współobywatelowi pozornie niewinnego figla. Leland Gaunt, który dla każdego wygląda inaczej, starannie wybiera ofiary psikusów, podsycając wzajemnie animozje, i wkrótce mieszkańcy Castle Rock skaczą sobie do gardeł…
Fabuła tej obszernej powieści jest niespieszna: przez długi czas niewiele się dzieje, obserwujemy jedynie codzienne życie mieszkańców prowincjonalnego miasteczka, ich frustracje, niespełnione nadzieje, tęsknoty, wzajemne resentymenty, a wszystko to na tle narastającego konfliktu między baptystami a katolikami. W „Sklepiku z marzeniami” Stephen King po raz kolejny udowadnia, że jest specjalistą od ludzkich charakterów: napastliwa Wilma Jerzyck, dla której permanentna wściekłość stanowi stan naturalny („Wściekła Wilma była Wilmą spełnioną”), to jedna z najbardziej antypatycznych bab w literaturze („Nie wiesz, co to znaczy zadrzeć z Wilmą!”; „Kiedy z nią skończę, będzie potrzebowała psa przewodnika, żeby trafić do kibla. A jeśli ty zaczniesz się ze mną spierać, Pete, oboje będziecie mogli kupić sobie psy z tego samego miotu owczarków alzackich”). Scena pojedynku między rozwścieczoną stalkerką Wilmą a jej doprowadzoną do granic wytrzymałości ofiarą, przerażoną Nettie Cobb, jest jednocześnie drastyczna i komiczna – pomimo przerażającego finału:
„Lecz w naturze Wilmy było coś z polskiego Kozaka, coś, co uznało wszystkie te pytania za najzupełniej nieważne. Czekała ją walka i tylko to się liczyło.
Nettie rzuciła się na nią z tasakiem nad głową. Biegnąc, wyszczerzała zęby i wyła.
Wilma ugięła nogi, wysuwając przed siebie nóż jak wielkiego sprężynowca”.
To właśnie bohaterowie są najmocniejszą stroną „Sklepiku z marzeniami”. Reprezentowany przez Lelanda Gaunta motyw nadprzyrodzony szybko natomiast rozczarowuje. Całe to „hej ho i abrakadabra”, które do pewnego momentu pozwala powiedzieć bardzo wiele o ludzkiej naturze, sprawia zawód naiwnym zakończeniem. No, niech mnie zarżną (jak mawia w powieści Cora Rusk), ale nie jest to najlepsza książka Kinga.
Dodaj komentarz