„Nie wszystko wyszło tak, jak powinno było. Nawet koniec świata”.
„Komornik” Michała Gołkowskiego zaintrygował mnie okładkowym streszczeniem fabuły. Kilka stron później wiedziałam już, że trzeba będzie zrobić więcej miejsca na półce.
„Podobno na początku była ciemność, a Duch Boży unosił się nad wodami. Tak przynajmniej głosi wersja oficjalna, ale to gówno prawda: na początku zawsze jest ból, a potem przychodzi jeszcze więcej bólu”.
Kłopot z wersją oficjalną polega na tym, że spisana została dość dawno temu i nie bardzo przystaje do naszych jakże odmiennych czasów. Weźmy taką Apokalipsę: obliczona na dwieście milionów, a nie siedem miliardów statystów i przepowiedziana w czasach, gdy „szczytem możliwości technologicznych była kusza miotająca strzały o grotach z brązu”, mimo że nastąpiła z zapowiadanym hukiem (spadające gwiazdy, zatrzymana w bezruchu Ziemia, deszcz ognia i krwi, Szarańcza, wstający z grobu umarli, itd.), szybko zmieniła się w smętną tragifarsę: przed nadjeżdżającymi na rydwanach Aniołami ludzie uciekali… na rowerach („A nawet, gdy w końcu Wysłannicy wtoczyli się na główny plac miasta, to w większości przypadków wystarczało zacząć biec w różne strony: owszem, za kimś na pewno by podążyli, ale tylko za jednym naraz”). W dodatku Główny Reżyser w ogóle się nie pojawił, a Jego Wysłannicy, którzy podjęli trud pojedynczego eksterminowania rozplenionych ponad wszelkie wyobrażenie ludzi, okazali się niesłychanie głupi i naiwni („Gdy przed twoimi drzwiami stawał jeden z Jeźdźców, to na pytanie o personalia wystarczyło odpowiedzieć: nie, to nie ja”). W tej sytuacji Góra postanowiła powołać Aniołów Apokryficznych, nie tak bardzo kanonicznych i nie tak bardzo naiwnych, którzy mieli wstąpić w obowiązki syndyka masy upadłościowej („Zorganizować szybki i efektywny proces dla zarządzania okresem przejściowym, a docelowo wymieść wszystko do czysta, pogasić światła, zapieczętować drzwi i oddać klucz do portierni”). Apokryficzni, myślący w pewnym zakresie podobnie do ludzi, szybko wynajęli podwykonawców, którym powierzyli męczącą fuchę – i tak powstała instytucja Komorników, ścigających Dłużników na Zlecenie Góry. Ich nadzorcą został Azrael, Anioł Śmierci.
Robotę Komornika poznajemy od podszewki dzięki Ezekielowi Siódmemu, z którym szlajamy się po martwej, oświetlonej purpurowym słońcem Ziemi. Wszędzie zalegają ludzkie kości, świat jest jednym wielkim cmentarzem, nie rodzą się już dzieci, pojawiają się natomiast mityczne istoty, prawdopodobnie w wyniku „partactwa i prymitywności całego systemu, wedle którego Góra próbowała przeprowadzić postępowanie upadłościowe naszego świata”. Po zatrzymaniu się Ziemi połowa planety zamieniła się w ognistą pustynię, a druga w lodowe pustkowie. Za wschodnią granicą panuje mrok wiecznej nocy, tak zwany Cień. Jest to domena Rewersu, po której nawet Aniołowie boją się stąpać. Choć jednak Wysłannicy z definicji stoją po Jasnej Stronie Mocy, ich okrucieństwo wobec eksterminowanych ludzi poraża. Jak lep muchy przyciągają ich wszelkie rzeczy niekoszerne, czyli takie, których nie było na świecie w czasach, gdy powstawały ostatnie rozdziały Apokalipsy świętego Jana. Noszenie czegokolwiek nowszego, choćby pierścionka, powoduje natychmiastowy atak i zrównanie z ziemią całej okolicy.
Razem z Ezekielem odwiedzamy Klatkę, centrum takiej niekoszernej działalności: imponująca rafineria dzięki nagromadzeniu wszelakiego żelastwa jest niewidoczna dla radarów Wysłanników. W zupełnie niekoszernych rusztowaniach, które okazały się dla stworów z zaświatów przeszkodą nie do sforsowania, przetrwały resztki ludzkiej cywilizacji. Z Klatką sąsiaduje jej kompletne przeciwieństwo, pełna nawiedzonych oszołomów Herma (rytualne samobójstwa, religijny obłęd, średniowieczny pejzaż). W pierwszym tomie „Komornika” zwiedzimy jeszcze Cytadelę, na poły mityczne miejsce, w które łupnęła spadająca gwiazda („prosto w zabytkowy klasztor z któregoś tam wieku, centralnie w mega-uber-duper-zabytkowy skarbiec pełen identycznych dla mnie kielichów mszalnych i przeżartych przez mole szat liturgicznych, dokładnie między oczy cudownego obrazu, będącego w istocie ukradzioną dawno temu Ruskim ikoną”). Wyjątkowość Cytadeli polega na tym, że jedynie w tym miejscu pojawili się Architekci i tylko tutaj Wysłannicy zaczęli coś budować. Podczas pobytu w Cytadeli będziemy świadkami przybycia nowego dowódcy, samego Archistratigosa Michała, Miecza i Bicza Bożego, a przy tym autentycznego totalitarnego świra, który nawet podczas lądowania swoją niebiańską furą nie pomija okazji do eksterminacji („Płomienie ledwie liznęły dachy i strzeliły na boki, rozlewając się po zabudowaniach falą płynnego ognia, zdmuchując ściany tak, jak wiatr przerzuca źdźbła słomy, i zamieniając ludzi w poskręcane, zwęglone zezwłoki”).
Mniej więcej w połowie książki do odludka Ezekiela dołączają dwaj towarzysze: Artur z Klatki, z którym nasz Komornik pracował jeszcze w świecie Przed, oraz wygadany filozof Izrael („Ej no, ale daleko jeszcze?”, „Halo, chyba pytam o coś, no”, „Jeszcze tyle? O jaaaa…”). Przez chwilę jest jakby weselej, jednak wkrótce – zgodnie z regułami świata Po („Planuj na złe, szykuj się na najgorsze, a rezultat i tak przejdzie twoje najczarniejsze koszmary”) – wszystko trafia szlag.
W postapokaliptycznym świecie ludzie nie mają sojuszników: polują na nich zarówno Wysłannicy, jak i istoty z Rewersu. Brutalne morderstwa, krwawe rzezie i kanibalizm są na porządku dziennym. Nawet Komornik, któremu praca podobno gwarantuje nietykalność, może definitywnie zginąć od ognia Cherubina lub płomiennego miksera, w jaki zmienia się wirujący Serafin. Zwykła śmierć kończy się zwykle bolesną Re-Kreacją, czyli powrotem do życia w miejscu, w którym Komornik został zwerbowany. Dla Ezekiela oznacza to bolesne wizyty w rodzinnym domu, nawiedzanym przez duchy żony i córki.
Brutalny „Komornik” Gołkowskiego w warstwie językowej jest krwisty i soczysty jak stek. W tym świecie nie ma miejsca na wzniosłość, a za odruch przyzwoitości można zapłacić życiem. Bluzgi są najbardziej adekwatną reakcją na paździerzową Apokalipsę i bezduszne działania przedstawicieli Jedynej Słusznej Religii Miłości i Pokoju. Czyta się to wszystko z otwartą gębą.
Dodaj komentarz