„Świat się kończył, a ludzie kradli telewizory”.
W czwartej części najsłynniejszego cyklu horrorów Grahama Mastertona jasnowidz Harry Erskine po raz kolejny staje do walki z potężnym Misquamacusem, który tym razem wykorzystuje do swych niecnych celów wampiry. Dzieje się.
Do nowojorskiego szpitala trafia kobieta, która wymiotuje cudzą krwią i wykazuje nadwrażliwość na światło. Ma również kłopoty ze snem, ponieważ dręczy ją powracający koszmar o tym, że jest uwięziona w skrzyni na jakimś statku. „Najlepszy gastroenterolog zachodniej półkuli”, doktor Frank Winter, nie ma pojęcia, co dolega jego pacjentce, ale najwyraźniej jest to bardzo zaraźliwe, gdyż wkrótce szpital wypełnia się ludźmi z podobnymi objawami, przy czym, jak się okazuje, wszyscy są mordercami, którzy pili ludzką krew.
„- Frank, tu znów Dean Garrett. Właśnie dzwonił ósmy ambulans, że wiozą trzech ludzi wymiotujących krwią, i ostrzegają, że powinniśmy spodziewać się więcej. NYU Downtown ma pięć przypadków, St Luke trzy, a Lennox Hill dwa.
– Jezu, to zaczyna wyglądać na epidemię… – jęknął Frank.
– Albo na masakrę – mruknął porucznik Roberts. – Albo jedno i drugie. Zastanówmy się: jeśli wszyscy ci ludzie pili ludzką krew, to ile musieli poderżnąć gardeł?”
Lekarze szukają przyczyny, burmistrz ogłasza stan wyjątkowy, ale jedynie Harry Erskine wie, że ta plaga spowodowana jest nie przez wirusa, a przez ducha. Los mieszkańców najważniejszego miasta Stanów Zjednoczonych spoczywa w rękach czterdziestotrzyletniego wróżbity i naciągacza staruszek…
Przyznaję, że największą zaletą powieści „Krew Manitou” była dla mnie obecność wampirów, nawet jeśli nie do końca przypadł mi do gustu pomysł współpracy rumuńskich krwiopijców z duchem indiańskiego szamana. Misquamacus, wciśnięty do fabuły jakby na siłę (wszak jemu poświęcony jest cykl), książce tylko zaszkodził. O ile „bladzi”, schodzący głową w dół po pionowej ścianie, naprawdę robią wrażenie, o tyle najnowsze wcielenie okrutnego indiańskiego demona zaczyna przypominać wyjątkowo natrętną muchę. Ciekawie, jak zwykle, wypadają „ludzcy” bohaterowie: Frank Winter, Harry Erskine, doktor Pellman (nazywany Trollem Śmierci), weteran Gil Johnson. Sam Masterton uważa, że jedną z przyczyn popularności jego książek jest właśnie sposób, w jaki kreuje postacie:
„Zawsze też staram się uczynić swoich bohaterów prawdziwymi, realnymi ludźmi. Są zwykli i wstawiam ich w codzienne, realne otoczenie. Poza problemami z na przykład demonem, mają zwyczajne problemy z płaceniem czynszu albo z tym, że ich biznes nie idzie dobrze, albo ukochana im umarła i wtedy, gdy nadchodzi demon, to czytelnika to obchodzi, to podkręca atmosferę i budzi strach”.
(„Fanbook” nr 4/2021)
„Krew Manitou” to powieść, która byłaby dobrym horrorem wampirycznym, gdyby nie stanowiła części cyklu o żądnym zemsty indiańskim szamanie. Mimo wszystko nie żałuję czasu przeznaczonego na jej lekturę: wątek wampirzej epidemii mnie usatysfakcjonował, a i krwiopijcy stanęli na wysokości zadania – w końcu to wampiry z Rumunii, nie z Hollywood…
Dodaj komentarz