„W końcu jestem Johnem Constantine`em, głupoty robię w pakietach po dziesięć”.

Dwa pierwsze tomy „Hellblazera”, sygnowane nazwiskiem Briana Azzarello, postanowiłam sobie darować, przechodząc od razu do crème de la crème, czyli postaci Hellblazera w interpretacji genialnego Irlandczyka Gartha Ennisa. To był dobry pomysł: takiego Constantine`a chciałam dostać.

„To ja wyłaniam się z cieni – prochowiec, papieros, arogancja i buta – gotów rozprawić się z szaleństwem. Mam to wszystko w małym palcu. Mogę was ocalić. Przegnam wasze demony, nawet gdyby miało was to kosztować ostatnią kroplę krwi”.

Rozpoczynamy od historii znanej z ekranizacji Francisa Lawrence`a z 2005 roku. Kawiarnia, wiosna wokół, wszystko budzi się do życia – wszystko oprócz Johna Constantine`a, który właśnie dowiedział się, że umiera. Nałogowy palacz w końcu się doigrał, a piekło nie posiada się z radości – zemsta będzie trwała przez wieczność. Szalony z pozoru pomysł Ennisa, by na dzień dobry przywalić głównemu bohaterowi wiadomością o raku, nadał całemu tomowi głęboko ludzki wymiar. John Constantine reaguje jak każdy z nas; rozpaczliwie nie chce umierać i wbrew rozsądkowi szuka ratunku – u przyjaciół, anioła i demona. Przyjaciele sami potrzebują pomocy, anioł to oziębłe i nieludzkie stworzenie, demon natomiast jest bezradny i nie może zaoferować nawet pocieszenia:

„On wie, że umierasz, John. Siedzi tam i czeka, a kiedy się zjawisz, rozszarpie twoją duszę na strzępy. Bardzo powoli. Bo wiesz, zazwyczaj nie dostaje w swoje ręce tych, których naprawdę nienawidzi”.

Pierwsze historie tomu są bardzo poruszające. Bohater próbuje przygotować się na śmierć, żegna bliskich, reguluje rachunki, zaprzyjaźnia się z pacjentem oddziału onkologicznego, a jednocześnie dręczą go koszmary o długiej ciemności w trumnie i nieustanne myśli o tym, że jego życie właśnie się kończy: „Koniec z życiem, koniec z gapieniem się na miasto, uchlewaniem się i wędrówkami po świecie w poszukiwaniu potworów. Spotkaniami z przyjaciółmi…”. Cyniczny i zbuntowany mag nie potrafi jednak biernie czekać na śmierć – postanawia rozegrać to po swojemu. Samotnie staje do ostatniej walki o wszystko, rzucając wyzwanie trzem najważniejszym diabłom w piekle.

„Skopię im jaja, a kiedy padną, napluję im na głowy, a potem odejdę w mrok, żegnając się jedynie skinieniem głowy, mrugnięciem i dowcipnym tekstem. Sam podążam moją ścieżką… kto chciałby wędrować ze mną?”

Walczący z mrokiem John Constantine po raz pierwszy pojawił się na łamach „Swamp Thing” Alana Moore`a. Niejednoznaczny, skłonny do manipulacji mag z klasy robotniczej wkrótce stał się pierwszoplanową postacią nowej serii, która była najdłużej ukazującą się serią Vertigo, a praca przy niej „stała się obowiązkowym punktem w karierze czołowych brytyjskich scenarzystów” (cytat z posłowia pierwszego tomu). Garth Ennis zafundował nam historię krwawą (np. „Królewska krew”), ale też bardzo ludzką i poruszającą. Rysunki Willa Simpsona świetnie ją dopełniły (styl Steve`a Dillona za bardzo kojarzy mi się z “Kaznodzieją”). Jestem naprawdę ukontentowana spotkaniem z Johnem Constantine`em. Hellblazer w interpretacji Ennisa spełnił moje oczekiwania, a choć zbiorcze wydanie pierwszego tomu to solidne 400 stron (z hakiem), lektura upłynęła mi szybko – zbyt szybko. Na szczęście w tym stawie pływa jeszcze mnóstwo ryb.