Świat i życie widziane oczami domorosłego filozofa z sierocińca. Kapitalna, komiczno – gorzka opowieść.

„Już trzy razy byłem brany pod uwagę, jeżeli chodzi o adopcję, jednak koniec końców, nikt się na mnie nie zdecydował. Ludziom cały czas coś nie pasuje. Pewnie im się nie podobał mój żydowski nos. Mówię żydowski dlatego, że wszyscy o nim tak mówią, chociaż nie jestem Żydem, a nawet jakbym nim był, tobym się do tego nie przyznał, bo za to można zostać ukrzyżowanym. Dużo o tym wiem, bo mieszkam w pałacu naszego Pana i zajmują się mną zakonnice. One zawsze wiedzą, co powiedzieć, żeby człowieka zatkało”.

Franciszek jest najstarszym dzieckiem w prowincjonalnym sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne. W krótkich scenkach, najczęściej zakończonych zaskakująco dojrzałą puentą, przekazuje nam filozofię życia bękarta, stając się głosem wszystkich niechcianych, porzuconych na śmietniku lub pozostawionych w szufladach, które eufemistycznie nazwano „oknami życia”.

„Większość dzieci, które przewijają się przez nasz sierociniec, nie ma urodzin, bo nie wiadomo, kiedy się urodziły. Najczęściej mamy daty znalezienia albo podrzucenia. Mnie znaleziono na śmietniku. Moi rodzice byli barbarzyńcami bez serca. Nigdy nikt ich nie odnalazł. Od dziecka patrzę na śmietniki inaczej niż wszyscy. Jezus też tak miał, tylko on inaczej patrzył na stajnie”.

Jak na podopiecznego zakonnic Franciszek fujowo się wyraża. Chce nazywać rzeczy po imieniu, brzydzą go wszelkie eufemizmy, zakłamujące lub upiększające rzeczywistość. Wszak rzeczywistość jaka jest, każdy bękart dobrze widzi.

„Czasami mówię bardzo pięknie, ale zdarza się to tylko wtedy, kiedy przypomnę sobie jakieś zdanie z Biblii albo fragment kazania, bo zwykle mój język jest częścią, która należy do szatana. Mój język też jest źródłem mojej samotności. Bo jak zrozumieć, że sranie jest czymś gorszym niż robienie kupy, ale najlepiej jest powiedzieć, że skorzystało się z toalety. Tylko ja wcale nie chcę z niej korzystać, chcę się wysrać. W szkole nikt tego nie rozumie, bo jest tutaj za dużo zamieszania”.

Franciszek jest również na bakier z zasadami, które uprzykrzają mu życie i sprawiają, że marnotrawi cenny czas na bezsensownych zajęciach:

„Życie według zasad jest potwornie monotonne, bo uczenie się ich polega na powtarzaniu w kółko tych samych rzeczy. Czy w życiu nie można zająć się czymś przyjemniejszym od robienia ciągle znaku krzyża, powtarzania „Zdrowaś Maryjo” czy „Ojcze nasz”? Trzeba ciągle dbać o siebie i jeść te same niedobre rzeczy, które ma się docenić po latach. Niektórzy nawet tych lat nie dożywają i nie wiedzą, jak smakuje prawdziwy cukier. U nas w ciągu całego roku opłaca się zrobić znak krzyża dwa razy: w Wielkanoc i po wigilii, bo jak się wtedy przeżegnasz przed krzyżem w jadalni, dostajesz kostkę cukru. Nasz rok słodzi się dwoma kostkami cukru. Biedne dzieci w Afryce nawet tyle nie mają, więc nie ma na co narzekać, szczególnie że wigilia zbliża się z każdym dniem i już mamy lipiec”.

Życie nieustannie go czegoś uczy, jednak jest to najczęściej nauka gorzka, gdyż o świecie i ludziach niewiele dobrego można powiedzieć. Franciszek bywa więc pozbawionym złudzeń cynikiem i kapitalnym ironistą, na przykład wtedy, gdy opowiada nam, jak do wychowanków z bidula przez przypadek trafia paczka z darami dla dzieci z Afryki („Dzisiaj do pałacu naszego Pana przyszła paczka z pomocą dla Afryki. Tak ją nazywamy, bo ludzie w Polsce nie potrzebują pomocy”). Ten współczesny Janko Muzykant i Mały Książę z ziemskiego sierocińca wystawia dorosłym druzgocącą ocenę („Więzi i bliskość bardzo ograniczają, dlatego warto być bękartem, bo wtedy można nauczyć innych, jak żyć naprawdę”).

„Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek” to kopalnia genialnych cytatów. Niemal każda scenka kończy się świetną, filozoficzną puentą:

„Smutek zamienia się zawsze w pazerność myślenia”.

„Myśli mogą być bronią mocniejszą niż karabin”.

„Ja rozumiem, co robią kraty, kiedy nic nie robią. Dzielą świat na mniejsze części”.

Podczas lektury książki Filipa Zawady uśmiechamy się niemal bez przerwy, ale jest to uśmiech przez łzy. Ta przewrotna, pozornie lekka i humorystyczna historia trafia prosto w serce i przywołuje na twarz rumieniec wstydu. Ślepi na prawdę – bo tak nam wygodniej i bezpieczniej – wymyślamy „okna życia” i „toalety”, pocieszamy się, że nasi zmarli trafiają do lepszego świata, zagłuszamy wyrzuty sumienia datkiem na „biedne dzieci z Afryki”, tworzymy iluzje, które odgradzają nas od wszelkich brudów tego świata. Dziecko znalezione na śmietniku pozbawia nas tych wygodnych złudzeń.

„Wszyscy jesteśmy bękartami naszego Pana. Nie wstydzimy się tego, bo bękarty niczego się nie wstydzą. To życie musi się wstydzić za nas”.