„Czym się zasypuje emocjonalną otchłań bez dna?”

Kontynuacja „Małego Licha i tajemnicy Niebożątka” jest równie ciepła i wzruszająca jak część pierwsza, nie brak w niej także humoru i zachwycających nowych postaci, które natychmiast skradły mi serce (numer jeden: Bazyl z tyłozgryzem).

Bożydar Antoni Jekiełek zwany Bożkiem to niezwykły pół chłopiec, pół widmo. Posiada jednego osobistego anioła stróża i jednego pożyczonego od wujka Konrada, rozkosznego potwora, który śpi pod łóżkiem, i drugiego, dziesięć razy większego, który smaży mu pączki. Dorzućcie do tego dżina w butelce, utopca w wannie, trzy widma, całe stado różowych królików i ojca gluta, a będziecie mieli mniej więcej pełny obraz.

Druga część przygód Bożka rozpoczyna się od świątecznych przygotowań, opisanych w taki sposób, że wymiękłby nawet ten stary kutwa Ebenezer Scrooge. Radosny nastrój psuje jedynie zasadniczy Tsadkiel, anioł stróż wuja Konrada, który od uroczego Małego Licha różni się niczym dzień od nocy:

„Licho ledwo wystawało ponad stół (chyba że wspięło się na paluszki, to wtedy bardziej), włosy miało jak z celofanu, który zabawnie szeleścił i mienił się w świetle, a na świat patrzyło tęczowymi oczami i równie tęczowym sercem. Bo choć malutkie i po dziecięcemu naiwne, naiwniejsze nawet od Bożka, to w dziewięćdziesięciu procentach składało się z miłości, w pozostałych dziesięciu zaś z kataru. Kochało wszystkich bez wyjątku, nawet jeśli, jak mawiało, była to trudna miłość, alleluja. Wydawało się wprost stworzone do tego, żeby je przytulać, i jednym uśmiechem umiało odegnać smutki i troski, gdzie natomiast uśmiech nie pomagał, tam sięgało po kakao. Tymczasem Tsadkiel zawsze sprawiał wrażenie, jak gdyby dopiero co raczył łaskawie zstąpić z obrazka między ludzi i inne żyjątka. Włosy miał długie, złociste i lśniące, oczy jak dwa ametysty w blasku słońca, a jego śnieżnobiałe skrzydła, nawet złożone, ledwo mieściły się w drzwiach. Przy tym był tak wysoki, tak piękny i tak dostojny, że na jego widok wszelkie stworzenie aż zamierało z wrażenia. Oraz – co w nim uderzało najbardziej – tak nieprzystępny, że z powodzeniem mógłby udawać rzeźbę z zimnego marmuru”.

Wyjątkowy pech sprawia, że z powodu szalejącej w domu epidemii ospy Bożek zostaje odesłany do Lichotki, domu ciotki Ody, gdzie spędzić ma całe ferie w towarzystwie Tsadkiela, który ma empatię na poziomie galaretki i zachowuje się jak typowy rodzic helikopterowy, uprzykrzający dziecku życie. Konfrontacja jest nieunikniona, tym bardziej, że i ciotka Oda jest na bakier z zasadami wyznawanymi przez Tsadkiela, a towarzystwo bywające w jej domu wprawia zasadniczego anioła w osłupienie.

Marta Kisiel tworzy cudowne opowieści dla dzieci: urokliwe, pełne ciepła i charakterystycznego humoru, pachnące domowym ciastem i pierniczkami, zachwycające staroświeckimi bibelotami i rodzinną atmosferą. Nie znajdziecie tu smartfonów ani Netflixa, ale spotkacie całą galerię cudacznych, kapitalnie wykreowanych postaci (mniej lub bardziej fantastycznych), które nie potrzebują do szczęścia drogich zimowych kurortów i stałego dostępu do Internetu, lecz potrzebują siebie nawzajem. Książki Marty Kisiel przypominają nam, że prawdziwa magia jest ukryta w zwykłych, codziennych czynnościach, takich jak wspólne przygotowania do świąt czy zimowe igraszki na świeżym powietrzu. Autorka wyciąga z lamusa nie tylko poezję romantyczną, ale też tradycyjne rodzinne zajęcia i zabawy, które budzą w nas nostalgię za dawnymi czasami, kiedy prawdziwą wartość miało to, czego nie dało się kupić: czas spędzony z najbliższymi, towarzystwo przyjaciół, życie doświadczane wszystkimi zmysłami, intensywne i ekscytujące. Tym właśnie można wypełnić każdą, największą nawet emocjonalną otchłań – i tego coraz bardziej nam brakuje w tej epoce wyalienowanych jednostek i sztucznego, stechnicyzowanego życia, wypranego z wszelkiej poezji. Książki o Bożku potraktować można jak terapię dla naszych udręczonych dusz i skamieniałych serc.