„W Romeo i Julii Merkucjo nie przepuści żadnej okazji, żeby poświntuszyć”.

„Romeo i Julia” to, według wielu badaczy, najbardziej nieprzyzwoita sztuka Szekspira. W polskiej szkole lektura obowiązkowa. Czytałam ją wielokrotnie i do głowy mi nie przyszło, że mam do czynienia z obscenicznym dziełem. Nie wiedziałam także, że to właśnie Szekspir ukuł słowo „obsceniczny”.

William Szekspir to prawdziwy mistrz słowa i erotycznego żartu. Z tego drugiego faktu wciąż jeszcze w Polsce nie zdajemy sobie sprawy. Znamy jego sztuki z przekładów, które z różnych powodów nie oddają sprawiedliwości oryginałom. Pomijają całą sferę zmysłowości, ukrytą w dwuznacznych wypowiedziach bohaterów. Dwuznacznych, gdyż autor „Hamleta” unikał prostackiej dosłowności (charakterystycznej chociażby dla naszego Aleksandra Fredry) – a mimo to świntuszył na potęgę:

„Nie było to jednak wulgarne, prostackie świntuszenie dla rozbawienia gawiedzi, lecz wysmakowana gra słowna, która z jednej strony zaskakuje otwartością i śmiałością, z drugiej zaś wręcz oszałamia wyobraźnią oraz inwencją, a także bawi nietuzinkowym poczuciem humoru. O mistrzostwie w żonglerce słownej świadczyć mogą setki kalamburów i gier słownych, wśród nich i frywolnych, jakie znaleźć można w Szekspirowskich dramatach i wierszach (jeśli wierzyć badaczom, to samych kalamburów jest tam ponad trzy tysiące!), gdzie miłość niebiańska sąsiaduje z ziemską i nie zważając na decorum, w tym sąsiedztwie dobrze się czuje”.

To właśnie w tej zabawie słowami i naddawaniu im znaczeń był Szekspir mistrzem nad mistrzami. Aby oddać mu sprawiedliwość, należy wreszcie zerwać z wieloletnią tradycją cenzurowania jego dzieł. Zdaniem Jerzego Limona, czas jest ku temu odpowiedni, gdyż „w ostatnich latach nieco mniej skrępowane widzenie seksualności człowieka trafiło też do skostniałych mieszkańców wieży z kości słoniowej”. Tymczasem większość wydań polskich przekładów dzieł Szekspira nie zawiera przypisów objaśniających, a polscy tłumacze często nie potrafili wychwycić istniejących w oryginałach dwuznaczności i gier słownych. Zawodzi nawet jeden z najważniejszych tłumaczy Szekspira na język polski, Stanisław Barańczak, zdaniem Jerzego Limona „tłumacz niekiedy zbyt delikatny”. Poza tym szokiem było dla mnie odkrycie, że w „Romeo i Julii” nie ma Marty! Tylko w polskich przekładach Niania figuruje jako Marta – u Szekspira to imię w ogóle się nie pojawia. Po tylu latach znajomości z Martą poczułam się oszukana.

Ponieważ nie zachował się żaden Szekspirowski rękopis, szekspirolodzy mają naprawdę ciężki orzech do zgryzienia. Muszą opierać się na tekstach, które posiadają historię godną weterana kilku wojen (przeinaczenia, błędy zecerskie, zmiany podczas przepisywania, interwencje cenzorskie, ugrzecznione wydania, itd.). Istnieje jeszcze jeden poważny problem: nasz język jest dziś bardzo ubogi i „albo służy pensjonarskim i świętoszkowatym unikom i eufemizmom, albo pobrzmiewa jak z podręcznika anatomii”. Dodatkowo w dzisiejszym dramacie polskim bywa on też po prostu wulgarny, a nawet rynsztokowy, ale bardzo rzadko dowcipny. Daleko mu do wyrafinowanego żartu erotycznego Szekspira, który oparty był na słownej ekwilibrystyce, wymagającej od odbiorcy wysiłku umysłowego.

„Literackie obscena są żartem, grą słów, popisem żonglerki słownej, a nie, jak dzisiaj, objawem agresji wobec innego człowieka, chęcią poniżenia go, słownego sponiewierania”

Mając to wszystko na uwadze, Jerzy Limon proponuje nam książkę, której celem jest rozszyfrowanie erotycznych żartów w sztukach Szekspira i porównanie oryginalnego tekstu z istniejącymi polskimi przekładami. A ponieważ sztuka tkwi w nierozerwalnym uścisku z życiem, z książki profesora Limona dowiemy się też bardzo wiele o czasach, w których wiódł swą egzystencję najwybitniejszy nowożytny dramaturg. Poczytamy więc o funkcji Groom of the Stool na królewskim dworze w Anglii i o fonetyce syfilityków. Dowiemy się, którą sztukę napisał Szekspir do spółki z właścicielem burdelu (swoim sąsiadem), i skąd Ian Flemming zaczerpnął pomysł, by nazwać agenta Jamesa Bonda numerem „007”. Odwiedzimy angielskie dzielnice rozpusty i poznamy etymologię nazwy Soho. Zajrzymy mieszkańcom renesansowego Londynu do talerza, łóżka i do garderoby. Dowiemy się, co pili i za ile, jak radzili sobie z myślą o własnej śmiertelności i z powszechnym syfilisem, jakie przewinienia karali stryczkiem i dlaczego wierzyli, że nadmiar seksu odbiera mężczyznom rozum.

Jerzy Limon szczegółowo, słowo po słowie, omawia sceny z dzieł Szekspira, z których wieloznacznością polscy tłumacze sobie nie poradzili (jak ta ze „stołkiem” czarownicy). Podaje nam liczne przykłady frywolności Merkucja, zatracone w tłumaczeniach. Omawia geograficzne eufemizmy i „ważną funkcję fabularną” burdelowego towarzystwa w sztuce „Miarka za miarkę”. Na marginesie podrzuca nam też liczne, dodatkowe tropy: zastanawia się na przykład nad związkami „najmniejszego teatru świata” z angielskim określeniem „green goose”.

„Rogacza określano też epitetem zielonej gęsi („g r e e n   g o o s e” = w języku potocznym gąska młodsza niż cztery miesiące; gęś była również synonimem głupoty). Trudno powiedzieć, czy Konstanty Ildefons Gałczyński stąd właśnie wziął nazwę swego Teatrzyku Zielona Gęś. Był w końcu anglistą z wykształcenia.”

Przez lata trwałam w przekonaniu, że sztuki Williama Szekspira, jednego z moich ulubionych pisarzy, znam bardzo dobrze. Książka profesora Limona uświadomiła mi (jakże boleśnie!), że tak naprawdę znam jedynie ich polskie tłumaczenia, często bardzo odległe od oryginału (nieszczęsny i niezrozumiały „stołek czarownicy”…). A przecież polscy tłumacze Szekspira to prawdziwi profesjonaliści! Nieuchronnie rodzi się pytanie, ilu zagranicznych autorów oceniłam zbyt pochopnie, znając ich twórczość jedynie z tłumaczeń? Nie każdy Pratchett trafia przecież na swojego Piotra W. Cholewę.