Książka, której nie wolno przegapić.
„Poza horyzont. Polscy podróżnicy” to zbiór dwunastu fabularyzowanych opowieści o wyjątkowych Polakach (i jednej Polce), którzy docierali do nieznanych zakątków świata, zapisując się tym samym na kartach historii. Od córki Mieszka Świętosławy, matki trzech królów (Anglii, Danii i Szwecji) do Juliana Fałata i jego delikatnych akwarel; od mroźnej Północy do orientalnej Japonii – w książce Joanny Łenyk-Barszcz i Przemysława Barszcza czekają na nas porywające historie, barwne postacie i egzotyczne zakątki. „Poza horyzont. Polscy podróżnicy” czyta się jak najlepszą awanturniczą opowieść.
Moim faworytem został niezwykły „łowca orchidei”, dzięki któremu jeden tylko Ogród Botaniczny w Krakowie wzbogacił się o tysiące nowych okazów roślin. Mowa o Józefie Warszewiczu, polskim botaniku i podróżniku. Z polecenia słynnego Alexandra von Humboldta brał on udział w ekspedycji naukowej do Ameryki Środkowej oraz do Ameryki Południowej. Jego osiągnięcia były tak spektakularne, że po powrocie do Europy mógł przebierać w propozycjach pracy, jednak rozchwytywany botanik wybrał ofertę profesora Czerwiakowskiego i objął stanowisko Inspektora niewielkiego krakowskiego Ogrodu Botanicznego. Jego nazwiskiem nazwano ponad 40 gatunków i trzy rodzaje roślin, ale najbardziej zasłynął Warszewicz jako niestrudzony łowca orchidei:
„Marzyłem o odkryciu, istniejącego chyba tylko w legendach, storczyka olbrzyma, którego nadzieja znalezienia gnała mnie coraz to bardziej na południe.”
Pozyskane okazy botaniczne Warszewicz wysyłał do Europy, rozpoczynając nową erę w ogrodnictwie i zapoczątkowując „gorączkę storczykową”. Wynikami badań terenowych Polaka interesowały się takie sławy jak Humboldt, Reichenbach, Klotsch czy Lindley. Wszyscy oczekiwali na niezwykłe przesyłki Warszewicza, tymczasem on przedzierał się przez tropikalne puszcze uzbrojony w maczetę, żywił się szarańczą i korzystał z pomocy Indian, by odnaleźć swój wymarzony kwiat paproci.
„Nie oglądając się na niego, ruszyli w głąb lądu. Podążał ostrożnie za nimi. Zdawali się być podekscytowani. Przebrnęli przez podmokłe zarośla, minęli splątane lianami zadrzewienie i wyszli na polanę, na której skraju przykucnęli. Teraz w ramach powitania słońca utną mi głowę. Nie trzeba było dawać im siekiery. Nie wyglądali jednak w ogóle, jakby chcieli go schwytać. Zbliżył się do nich. A jeżeli to pułapka? Wpatrywali się w coś w trawie. I wtedy zniknęła selwa, zniknęli mężczyźni, słońce i łąka. Upadł obok nich na kolana. W trawie rosła olbrzymia Cattleya. Kwitła. Była inna niż wszystkie znane gatunki. Okazalsza, kwiaty miała znacznie większe, różowe z żółtymi plamkami. Miał swój skarb.”
Równie pasjonująca jest historia Jana Stanisława Kubarego, badacza Oceanii. Wśród Papuasów spędził 28 lat i był pierwszym białym człowiekiem na wielu spośród wysp Pacyfiku:
„Na Samoa dopiero w początkach XVII wieku trafili Hiszpanie, po czym na ponad sto lat wyspy zostały zapomniane. Po ponownym odnalezieniu nazwano je Wyspami Żeglarskimi. W roku 1869, kiedy na Samoa przypłynął Jan Kubary, cywilizacja białego człowieka dopiero zaczynała zdobywać przyczółki na południowym Pacyfiku. Wielu wysp z archipelagów położonych jeszcze dalej w głąb oceanu nie było na mapach i nie dotarł do nich nikt poza ich rdzennymi mieszkańcami. Był to świat tętniący własnym, odrębnym życiem, dziewiczy, odcięty i – delikatny.”
Polski podróżnik gromadził zbiory etnograficzne, rysunki, eksponaty przyrodnicze, spisywał języki i rysował mapy. Chciał ocalić wyspiarski świat, zanim ten zaginie:
„Rysuję, notuję słowa i opowieści. Robię zdjęcia. Nie widzieli jeszcze aparatu fotograficznego, a moje zdjęcia będą jedynymi, jakie zostaną tu zrobione, bo ten świat zniknie, zanim przeminie nasze pokolenie.”
Dokumentując jako pierwszy – i zarazem ostatni – badacz odchodzącą kulturę mikronezyjską, Jan Kubary wykazał się niezwykłą wszechstronnością: prowadził obserwacje przyrodnicze i badania oceaniczne, wykonywał prace kartograficzne, szczegółowo opracował wszystkie najważniejsze archipelagi Oceanu Spokojnego. Zbiory Kubarego należą dziś do najcenniejszych kolekcji w swoim rodzaju, a na jego dorobek powołuje się każda poważna praca naukowa o pacyficznych wyspach.
„Poza horyzont. Polscy podróżnicy” to lektura pasjonująca, arcyciekawa, a do tego pięknie wydana i bogato ilustrowana (i ta kapitalna okładka!). Jedynym jej mankamentem są pierwsze, historyczne opowieści, którym – moim zdaniem – fabularyzacja szkodzi, zwłaszcza gdy autorów nieco ponosi („poprzez wyłączone z upływu czasu Planty dotarł do zawodowo zaangażowanego w czas i przestrzeń dworca” – no bez przesady…). Każda kolejna opowieść bije jednak poprzednie na głowę, dlatego z czystym sercem polecam tę książkę wszystkim miłośnikom przygód.
Dodaj komentarz