Pamiętacie „Żywe Trupy”? Uff, uff, uff… . Tym razem będzie: HUFF! HUFF! HUFF!

„Oblivion Song” zaintrygował mnie oryginalnym wyjściowym pomysłem: to, co przydarzyło się mieszkańcom Filadelfii pewnego zwyczajnego dnia jest tak nieprawdopodobne, że trudno sobie wyobrazić bardziej zaskakujący scenariusz. Dziesięć lat temu centrum miasta… przeniosło się do innego wymiaru. Jego miejsce zastąpił fragment zupełnie obcego świata, nazwanego Oblivion. Podczas tego zdarzenia zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi – dużo, ale przecież nie wszyscy. Jest to już apokalipsa, czy jeszcze nie jest?

Tym, co najbardziej przyciąga uwagę czytelnika, jest oczywiście wykrawek obcego wymiaru, który nałożył się na naszą rzeczywistość. Pomysł ten wyraźnie przypadł do gustu rysownikowi, który z widoczną przyjemnością puszcza wodze fantazji, tworząc stwory niepodobne do czegokolwiek, z czym mieliśmy do czynienia. Szybko zauważamy, że kadry, przedstawiające Oblivion, są zdecydowanie bardziej dynamiczne, plastyczne, więcej na nich szczegółów i kolorów. Nasza rzeczywistość odtworzona jest za pomocą prostej kreski i stonowanej gamy barw. Ten – zamierzony zapewne – kontrast podkreśla dodatkowo obcość innego świata. I faktycznie: w Oblivion czujemy się obco, nie na miejscu. Wrażenia tego nie zmniejszają pozostałości znanego nam świata, wyzierające spod ekspansywnej, egzotycznej flory: zarysy zrujnowanych budynków, strzęp amerykańskiej flagi. Tutaj wszyscy jesteśmy intruzami.

Dziesięć lat po katastrofie mieszkańcy Filadelfii wydają się być przyzwyczajeni do obecności sąsiada nie z tego świata. Zbudowali mur, przerobili traumę, wystawili pomniki bohaterom, opłakali zmarłych – ale czy nie za wcześnie? Nathan Cole wciąż kursuje pomiędzy rzeczywistościami, by ratować ocalałych, których ludzkość już skreśliła, wypisując ich nazwiska na pomniku „ku pamięci”.

„Nie mieściło nam się w głowach, że to inny wymiar i gdzieś tam nadal żyją ludzie.”

Uratowani przez Nathana są najlepszym dowodem na to, że niektórym udało się przeżyć w obcym środowisku, chociaż nieustanne zagrożenie i walka o życie z przerażającymi potworami pozostawiły w ich psychice trwały uraz. Ocalonym trudno jest odnaleźć się na powrót w świecie ludzi. Nie wszyscy też chcą do niego wracać.

„Tutaj jest dobrze. Lepiej niż tam. Mamy po co żyć… Troszczymy się o siebie. Takie życie… ma prawdziwy smak.”

Z każdym rokiem pogłębia się przepaść między ludźmi zamieszkującymi sąsiadujące ze sobą rzeczywistości. Coraz wyraźniejszy staje się podział na my – oni. Eksplorujący Otchłań nie chcą mieć nic wspólnego ze skomplikowaną, zbiurokratyzowaną i pełną ograniczeń cywilizacją, z której w wyniku nieprawdopodobnego zdarzenia zostali nagle wykluczeni. I – o dziwo – poczuli ulgę. Nawet ci, którzy powrócili, odczuwają niezrozumiałą tęsknotę za pieśnią Otchłani: za jej brzmieniem, przypominającym uzależniającą muzykę. W naszym wymiarze nie brakuje z kolei nawiedzonych oszołomów, żerujących na wszelkich podziałach i nawołujących do nietolerancji – najczęściej w imię Pana:

„Przede wszystkim… bójcie się tych, którzy powrócili! Dlaczego im się udało? Jaki pakt musieli zawrzeć z diabłem? Jakie zło przywiedli tu ze sobą?!”

„Oblivion Song” Roberta Kirkmana wykorzystuje schemat znany z innych komiksów tego autora. Konfrontacja ludzkości z niezwykłym zjawiskiem (pandemią zombie, opętaniem) pozwala nie tylko na rejestrowanie zachodzących w świecie zmian, ale przede wszystkim na analizę tego, jak te zmiany wpływają na psychikę i zachowania ludzi. Tym razem jednak Robert Kirkman czyni to wszystko w wymiarze kosmicznym. Jestem zachwycona i z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg tej historii.