W gwałtownie kurczącym się postapokaliptycznym świecie topniejąca garstka ocalałych rozgląda się za schronieniem. Za nimi wiele mil, a co przed nimi?

Drugi tom „Żywych Trupów” zaczyna się od retrospekcji. Widzimy, jak Shane, najlepszy przyjaciel Ricka, namawia jego żonę do opuszczenia domu i pozostawienia pogrążonego w śpiączce męża. Tego nie robi się kumplowi. Jednak apokalipsa zmienia ludzi. Dalej sprawy toczą się łatwym do przewidzenia torem: samotna i zagubiona Lori szuka pocieszenia w ramionach nowego opiekuna. W kolejnej scenie Lori stoi nad grobem Shane`a. W tle jej mąż, Rick, trzymający na rękach ich syna. Jeszcze nie wiadomo, czyje dziecko kobieta nosi w brzuchu. Jakby to powiedział Hagrid: „Cholibka, nie jest lekko”.

Po „wypadku” z Shane`em Rick zostaje nowym przywódcą grupy. Ludzie potrzebują kogoś rozsądnego i zrównoważonego, przy kim poczują się względnie bezpiecznie. Bez słowa sprzeciwu zwijają obóz, gdy policjant decyduje, że czas ruszyć w drogę. Jest środek zimy, za chwilę Boże Narodzenie, ale o tym nie przypomina się dzieciom. Wystarczająco dużo straciły.

Wędrowcy dwukrotnie są bliscy osiedlenia się. Za pierwszym razem nie dostrzegają pokrytego śniegiem ostrzegawczego napisu na murze. Zanim uda im się uciec z pozornie bezpiecznego osiedla, tracą jedną z towarzyszek. Na farmę Hershela Greene`a trafiają w wyniku tragicznego wypadku. Miejsce wydaje się idealne: nie brakuje jedzenia i byłoby prawie bezpiecznie, gdyby nie trupy, trzymane przez gospodarza w stodole. Herschel Green nie potrafi zabijać. Wciąż łudzi się, że zarażone osoby mogą powrócić do zdrowia, dlatego woli trzymać zombie pod kluczem. Gdy próbuje upchnąć w swojej stodole kolejnego wałęsającego się po okolicy trupa, sprawy wymykają się spod kontroli, a nasi wędrowcy znowu pozostają bez dachu nad głową.

Czarno-białe rysunki Charliego Adlarda doskonale oddają surowość zimowego krajobrazu i martwotę postapokaliptycznego świata. Pozwalają również skupić się na emocjach bohaterów, które w drugim tomie są wyraźnie wyeksponowane. Trafnie ujął to Simon Pegg, zauważając w „Posłowiu”, że Kirkman „sprytnie skupia swoją opowieść na szczegółach ludzkiej egzystencji i wykorzystuje apokalipsę, by mocno je uwypuklić.” Same potwory są jedynie tłem dla opowieści o ludziach i ich emocjach, spotęgowanych i zwielokrotnionych w wyniku spiętrzenia ekstremalnie trudnych sytuacji. Komiksowa historia nabiera głębi, której próżno szukać w przeciętnych horrorach. I za to właśnie lubimy serię Roberta Kirkmana.