„Są i tacy, którzy wychodząc za przystanek nie odlewają się, lecz podziwiają pejzaże.”

Tacy też są, rzeczywiście. Szkoda tylko, że w Polsce to zdecydowana mniejszość. I chociaż dla niej również znalazło się miejsce w książce, to jednak w „Reportażach naocznych” przeważają bardziej tradycyjne przejawy polskości.

Charakterystyczny styl Marcina Kołodziejczyka widać już w pierwszym zdaniu „Bardzo martwego sezonu”:

„Kilku mężczyzn, każdy młody, silny i po winie, przemierzało łąki, a księżyc pięknie podświetlał ich na srebrno.”

Dwadzieścia siedem tekstów z reporterskiej podróży po Polsce w czasach przełomu czyta się jak dobrą realistyczną powieść. Autor obdarzony jest coraz rzadszą w dzisiejszych czasach lekkością pióra: z godną pozazdroszczenia swobodą posługuje się słowami i konstruuje tak melodyjne i jednocześnie trafiające w sedno zdania, że jego styl wymaga osobnego komentarza. Styl, dodajmy, bogaty i nieograniczony do jednej konwencji, gdyż i na tym polu Marcin Kołodziejczyk czuje się jak u siebie w domu. Weźmy chociażby paralelizm składniowy, wyraźnie nawiązujący do Biblii, a zastosowany w reportażu, mającym formę poradnika („Opakuj i sprzedaj swoją wieś”): „Tak naucza Wacław Idziak, socjolog, ojciec chrzestny polskich wsi tematycznych”.

Autor „Bardzo martwego sezonu”, dokumentując raczej nieciekawe prowincjonalne życie, nie stroni od humoru. Obcy jest mu posępny ton, nie rozdziera szat, nie moralizuje. Ocenę pozostawia czytelnikom, wnioski również, chociaż czasem podrzuca nam jakąś kapitalną puentę lub wyraźny trop. Trzeba tylko dodać dwa do dwóch, jak w przypadku tych rodziców, dorabiających do pensji na planie filmu porno, którzy chcieli sobie kupić kamerę na prywatny użytek („Ale jest to rzecz kosztowna, a my mamy komunię synka w tym roku.”)

Marcin Kolodziejczyk niczym polski Stendhal stawia przed rodakami lustro i pokazuje nasze nieupiększone, rzeczywiste oblicze. Tę wersję codzienną, podomkową, nieodpicowaną. Polskę zwyczajną, prowincjonalną, tak inną od reklamowych folderów i nieprzystającego do reszty kraju blichtru wielkich miast – ale czy nie prawdziwszą? Patrzmy więc uważnie w to zwierciadełko, patrzmy i uczmy się, bo kto wie, czy w którymś z odbić nie rozpoznamy siebie?

Pod wiejskimi sklepami typu „mydło i powidło” toczą się zwykłe Polaków rozmowy. Że nie ma pracy i nie ma pieniędzy. Że bida z nędzą i żyć trzeba „na krechę”. Cały dzień można tak przegadać, popijając dla zwilżenia gardła Ambasadora za 6.50 albo czekoladówkę  za 7.50. Gdy trafia się okazja pracy w polu, nikt z niej nie korzysta. Nikt też nie sieje, nie pieli, nie uprawia, nie hoduje. „Nie opłaca się.” Lepiej stać pod sklepem. Na życie starcza renta pradziadków (oby żyli długo) i to, co się dostanie na dzieci („We wsi narodził się nowy obywatel. Wraz z pradziadkami weźmie na siebie ciężar utrzymania rodziny.”). A jak nie starcza, to się bierze na zeszyt „ze cztery parówki, chleb, margarynę, zapałki i papierosy”. Papierosy to drogi luksus, ale na to zawsze musi starczyć. Na banany dla dzieci już niekoniecznie. Nawet zeszyt tu nie pomoże. Banany są po 2. 20 – toż to jedna trzecia Ambasadora. Owoce kupuje jedynie była Nauczycielka („Wiecznie trzeźwa, dzieci trzyma przy sobie.”). Taka to już polska popegeerowska mentalność.

Nie można jednak wszystkich podciągać pod wspólny mianownik – różne wsie różnie sobie radzą z historyczną zaszłością:

„Józef Pusz urodził się jako syn rolnika, pracował jako ślusarz narzędziowy, a obecnie jest Trollem. Jego brat zarabia jako Gollum, zaś dorabia, prowadząc sklep spożywczy.”

Mieszkańcy miejscowości położonych w okolicy Koszalina poszli z duchem czasu: pojęli, że rola współczesnej wsi to już nie ziemia orna, ale turystyka. W dzisiejszym nieprzewidywalnym świecie mikrozajęcia zastępują makrozajęcia, czyli zawody uprawiane przez całe życie. Trzeba być elastycznym i przedsiębiorczym, myśleć symbolami, a nie hektarami i cenami skupu. „Tak naucza Wacław Idziak, socjolog, ojciec chrzestny polskich wsi tematycznych”. Niektórzy jego nauki wzięli sobie do serca. Sierakowo uwierzyło w Hobbitów, Podgórki w Baśnie, a Iwęcino w Koniec Świata.

„Gdy zabrakło pracy w okolicznych PGR, sierakowianie mogli równie dobrze zostać kompanią Robin Hooda albo rycerzami króla Artura. Pięć lat temu zdecydowali się na Hobbitów, chociaż nikt we wsi nie czytał Tolkiena ani nie powstał jeszcze film Władca Pierścieni. Dr Wacław Idziak wyjaśnił, że Hobbici to modelowa społeczność wiejska, mimo że chodzili boso i nałogowo palili fajki; ale, podobnie jak sierakowianie sławieńscy, nie wychylali głów z wioski, póki nie zmusiły ich do tego okoliczności dziejowe porównywalne z upadkiem PGR.”

Ci spod sklepu popukaliby się w głowę: ja miałbym się tak wygłupiać? Niektórzy z Sierakowa też się tak pukali. Do czasu.

„Jedni sierakowianie wytyczali leśne trasy, inni zwali ich wariatami. Gdy ci pierwsi przebierali się w worki po kawie i jako tolkienowskie postacie oprowadzali turystów, zadając im zagadki, drudzy jeszcze bardziej zwali ich wariatami. A wariatkami były gospodynie, które oferowały turystom zwyczajne gołąbki kapuściane jako gołąbki Bilbo Bagginsa.

W 2005 roku sierakowskich Hobbitów odwiedziło 5 tysięcy turystów, każdy kupił bilet za 13 zł, a niektórzy także pamiątki. Dr Idziak uprzedzał, że pieniądze nadają kształt wyobraźni. Dlatego teraz mieszkańcy wsi, którzy nie wierzyli w bajki, przyjęliby nawet posadę drzew, ale tak się dla nich nieszczęśliwie składa, że wieś leży pod lasem.”

Z tej akurat historii morał płynie prosty: smętny rodaku, hoduj warzywa, czytaj Kołodziejczyka i uwierz w bajki. A gdzie haczyk? Jest i haczyk. Cena okładkowa „Bardzo martwego sezonu” to 39.90. Przeliczyć w bananach czy…?