Karl Ove Knausgard w miniaturowych esejach adresowanych do nienarodzonej córki. Praktyka uważności i poszukiwanie sensu życia. W tle jesień oraz obrazy Vanessy Baird.

W rozważaniach Knausgarda fragmenty autobiograficzne przeplatają się z drobiazgowymi, często podpartymi naukową wiedzą obserwacjami elementów otaczającej nas rzeczywistości. Autor analizuje budowę pszczoły, tęczową plamę benzyny na asfalcie, wrażenia i odgłosy towarzyszące rozgryzaniu jabłka, doskonałość guzików i znaczenie butelek. Sławi elegancję muszli klozetowej, tego „łazienkowego łabędzia”, będącego „czymś w rodzaju hali tranzytowej odchodów” oraz częstuje nas naturalistycznym aż do obrzydzenia opisem wymiocin. Skrupulatnie wylicza, że w całym swoim dotychczasowym (świadomym) życiu robił siku mniej więcej osiemdziesiąt tysięcy razy. Z drugiej strony zachwyca się doskonałością „Pani Bovary” Flauberta, daje nam przepiękny, filozoficzny esej o stawianiu i przekraczaniu granic („Ramy”), analizuje istotę bólu i przebaczenia, bawi się poetyckimi opisami zmierzchu, które przywodzą na myśl Leśmianowskie „zjesieniałe zmrocze”.

Knausgard jest jednocześnie wzniosły i przyziemny, wyrafinowany i dosadny. Swobodnie przechodzi od Van Gogha do seksu oralnego, wszom i wojnie poświęca tyle samo miejsca – nic, co ludzkie, nie jest mu obce. Odpowiada mi taka postawa, nawet jeśli momentami niebezpiecznie ociera się o ekshibicjonizm. Jest wyrazem elementarnej uczciwości i szczerości wobec czytelnika: choćbyśmy pielęgnowali w sobie najwznioślejsze przymioty ducha, nie uciekniemy od upokorzeń, na które skazuje nas nasze ciało, nie wyprzemy się krępujących czynności związanych z fizjologiczną stroną życia. „Królowie i filozofowie srają, damy takoż” – jak trzeźwo zauważył Montaigne. Knausgard potrafi zaakceptować wszystkie aspekty człowieczej egzystencji i dzięki temu jest pogodzony ze sobą, bezpruderyjny i naturalny. Nawet najintymniejsze opisy nie wynikają z taniej pogoni za sensacją, lecz próbują nam przekazać jakąś prawdę o ludzkiej naturze. Zdecydowanie wolę taką szczerość od pełnych hipokryzji przemilczeń.

„Jesień” otwiera serię „Cztery pory roku”, a niektóre przemyślenia w niej zawarte pięknie korespondują z renesansową filozofią propagowaną w polskiej literaturze doby odrodzenia. Myślę tu zwłaszcza o pochwale istnienia i afirmacji świata, obecnych w „Pieśniach” Kochanowskiego, ale również o rytmie życia opisanym w „Żywocie człowieka poczciwego” Mikołaja Reja, a także o bezpruderyjności zarówno „Fraszek” jak i „Figlików”, świadczących o tym, że natura ludzka nie była renesansowym twórcom obca. Karl Ove Knausgard niczym poczciwy ziemianin cieszy się prostymi czynnościami: malowaniem domu, tynkowaniem ścian, pracą w ogrodzie, przycinaniem drzew. Przyjmuje z pokorą lekcje, jakich udziela mu natura:

„To doświadczenie pracy w ogrodzie nauczyło mnie, że nie ma żadnego powodu, by być ostrożnym lub bać się czegoś: życie jest niezłomne, napływa kaskadami, ślepo i zielono, czasem nas to przeraża, ponieważ my również żyjemy, lecz w okolicznościach do pewnego stopnia kontrolowanych, co sprawia, że boimy się tego, co ślepe, dzikie, chaotyczne, sięgające ku słońcu, ale najczęściej piękne.(…) Krew krążąca w żyłach, trawa wyrastająca z ziemi, drzewa, o! drzewa, które kołyszą się na wietrze.”

Eseje Knausgarda, choć dedykowane nienarodzonej jeszcze córce, są tak naprawdę próbą udowodnienia samemu sobie, że świat ma nam wiele do zaoferowania i dlatego warto żyć. Gdy dorastamy, gubimy gdzieś po drodze dziecięcy zachwyt, który najzwyklejsze rzeczy przemienia w niezwykłe. Wszystko jest dla nas oczywiste, koncentrujemy się na tradycyjnych funkcjach przedmiotów, na codziennych, nużących i odbierających radość zadaniach. Tracimy z oczu to, co nadaje życiu wartość. Karl Ove Knausgard opisuje córce świat, który na nią czeka, głównie po to, by samemu mocniej się z nim związać, zapuścić w nim korzenie – i żyć.