“Weź na przykład prosty ultradźwiękowy gwizdek do przyzywania psów. Psy słyszą jego dźwięk, a my nie. Co jeszcze dzieje się wokół nas, z czego nie zdajemy sobie sprawy?”

 

Dwudziesty szósty października 1983. John Richard O`Hare i jego rodzina (żona i dwójka dzieci) jadą efekciarskim wozem do swojego nowego, jeszcze bardziej efekciarskiego domu w Cold Hill. Mijają boisko do krykieta, zaniedbany normański kościół, ładny cmentarz, otoczony niskim kamiennym murem, nieciekawy pub Pod Koroną, dwa kamienne słupy zwieńczone rzeźbami złowrogich wiwern, zardzewiałą bramę… i oto są. Dom Cold Hill – z georgiańską fasadą o klasycznych proporcjach – przypomina prawdziwy pałac. Rodzina jest zachwycona. Z okna na poddaszu przygląda im się jakaś kobieta. Wtedy pojedyncza płytka zaczyna zsuwać się z dachu, po drodze pociągając za sobą kolejne. Ostre krawędzie rozpędzonych płytek rozcinają dach caddillaca – jedna ucina rękę żonie, kolejna rozłupuje głowę mężowi. Żona i dzieci zaczynają krzyczeć. W tym momencie ze szczytu fasady spada na samochód wielka kamienna płyta, zmieniając pasażerów w… oszczędzę wam.

……………………………………..

Jedziemy od nowa.

Czwarty września 2015 roku. Ollie Harcourt i jego rodzina (żona i dwunastoletnia córka) jadą do swojego nowego domu w Cold Hill. Mijają boisko do krykieta, normański kościół i przykościelny cmentarz, nieciekawy pub Pod Koroną, dwa kamienne słupy zwieńczone rzeźbami złowrogich wiwern, zardzewiałą bramę… i oto są. Dom wygląda magicznie, jakby przeniósł rodzinę w czasie o jakieś sto lat do tyłu. Nowi lokatorzy przyglądają mu się z zachwytem. Ale dom również im się przygląda.

Peter James napisał bardzo klasyczny horror z nawiedzonym domostwem – locus horridus – w roli głównej. Akcja rozpoczyna się w momencie, kiedy bohaterowie wprowadzają się do niesamowitego domu Cold Hill i jest to typowa cecha horrorów z tego podgatunku. Stopniowo w codzienne, niemal sielankowe życie mieszkańców zaczynają wkradać się wydarzenia, których nie można logicznie wytłumaczyć. Za plecami nastolatki pojawia się tajemnicza staruszka z nienawistnym wyrazem twarzy. Kolejnym razem stoi już bliżej… jeszcze bliżej… metr za nią… . Widzi ją koleżanka, która rozmawia z Jade za pomocą telefonicznej aplikacji. Pyta, czy odwiedziła ją babcia, a nam włos jeży się na głowie. A to tylko jeden z licznych „momentów”, serwowanych nam przez autora. Przez kolejne strony obserwujemy, jak życie normalnej, pragmatycznej rodziny z dnia na dzień zmienia się w koszmar. Posępne wydarzenia z przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, duchy, pielęgnujące swoje krzywdy, nie pozwalają nikomu opuścić domu. Zresztą i tak rodzina, zadłużona po uszy z powodu kosztownego remontu, nie ma dokąd pójść. To kolejny typowy motyw horrorów o nawiedzonych domostwach – bohaterowie wynajdują racjonalne wyjaśnienia zachodzących wokół zdarzeń, potem nie mogą pozwolić sobie na zmianę miejsca zamieszkania z powodów finansowych lub innych, a gdy manifestacje się nasilają i zaczynają ginąć osoby, próbujące udzielić mieszkańcom pomocy, na ucieczkę jest już za późno.

„Dom na wzgórzu” wykorzystuje chyba wszystkie chwyty z klasycznego wzorca. Autor stara się nieco odświeżyć schemat i to wychodzi mu znacznie gorzej. Komunikaty, zostawiane przez ducha na laptopie i w telefonie, bardziej śmieszyły niż straszyły, podobnie jak całe to zamieszanie z mailami wysyłanymi przez ducha do klientów Olliego (no naprawdę…). Rażą też pewne nielogiczności: żona czeka na powrót męża w samochodzie, gdyż boi się sama wejść do niesamowitego budynku i jakoś nie przychodzi jej do głowy, że w środku znajduje się jej córka.

W książce Petera Jamesa zdecydowanie najlepsze były te fragmenty, które wprost czerpały z tradycji gotyckiego horroru o nawiedzonym domu. I jeśli warto sięgnąć po „Dom na wzgórzu”, to właśnie z ich powodu.