„-Czosnek! – Ojciec nadrabiał miną. – Dawaj, stara, czosnek.

-Skąd wezmę? – pisnęła znowu matka. – Kryzys jest!”

Polska Rzeczpospolita Ludowa. Czasy, gdy fantazjami dziewcząt rządził niepodzielnie Limahl, a towary deficytowe (czytaj: wszystkie) zdobywało się pokątnie na bazarach lub za dolary w Pewexie, będącym twórczym rozwinięciem idei „eksportu wewnętrznego”. Licealistka Małgorzata Brona, córka partyjnego szychy, żyje sobie w tej groteskowej rzeczywistości raczej wygodnie, więc jej nagłe samobójstwo przyjmujemy z zaskoczeniem. Chyba że od tych luksusów w głowie się dziewczęciu poprzewracało… .

Sześć miesięcy później Gośka budzi się w grobowcu swego arystokratycznego pradziadka i rozpoczyna nowe życie jako socjalistyczny wampir. Świeżo przebudzonej pomaga bardziej doświadczony krwiopijca Marek, właściciel wymienionego w tytule M-3.

Ot i całe wprowadzenie. Andrzej Pilipiuk nie zamierza się z nami cackać. Nie tracąc cennego czasu na takie bzdety jak porządna fabuła, autor szybko przechodzi do swej ulubionej zabawy, która polega na obśmiewaniu znanych motywów. I czego my tu nie mamy… . „Kochany pamiętniczku!” – notuje w zeszycie Gośka, nasza rodzima Elena Gilbert, w wolnych chwilach dziergająca bieliznę na szydełku. Będzie to zresztą jej jedyny wpis. Pilipiukowi wyraźnie się śpieszy. Obsmarować trzeba jeszcze Pana Samochodzika (tego erotomana), wegetariańską rodzinę Coollenów, ubecję, partię, Ruskich, miejskie mity (Czarna Wołga), a nawet bazarową handlarkę, doszywającą do skarpetek haftowane krokodylki. Zamęt i lament. Od natłoku rozmaitych indywiduów kręci się w głowie: wampir komunista i wampir Profesor (hodujący megapijawy), Greg wilkołak, major Nefrytow z tajnego Wydziału Z jak zabobon („Jeżeli komuś wystawiono akt zgonu, to ma grzecznie leżeć. A jeżeli nie chce – walnął pięścią w biurko – to my musimy go położyć”), Mawka z ukraińskich legend, mumia kapłana Hefiego, cinkciarze, praska mafia, Żul wieczny tułacz, brat konfident i cwana babcia, gadający pies i nawiedzony kot oraz – oczywiście – legendarny pogromca wampirów i kwintesencja polskiego wieśniactwa w jednym, czyli Jakub Wędrowycz.

Wampiry Pilipiuka mieszkają w bloku, po mieście przemieszczają się maluchem i mają takie same problemy aprowizacyjne jak zwykli obywatele socjalistycznego kraju. Źle znoszą czosnek, srebro je parzy, krucyfiksy, relikwie i woda święcona szkodzą nawet tym z materialistycznym światopoglądem. Jako byty bionekrotyczne nie posiadają pulsu ani krążenia, stąd ich blada i zimna skóra. Nie odbijają się w lustrze, nie widać ich na zdjęciach i nagraniach. Młodym wampirom światło słoneczne nie szkodzi („Dopiero gdy wampir ma ponad trzysta lat, zaczyna się palić pod wpływem ultrafioletu”). Wysysają raczej ludzi dobrych, ponieważ źli prowadzą niehigieniczny tryb życia, co psuje im krew. Biorą jednak najwyżej kilka łyczków, więc jedynym skutkiem ubocznym występowania w charakterze posiłku jest parotygodniowa impotencja. Same wampiry pociąg płciowy mają wykasowany do zera, ale wytrwale pracują nad rozwiązaniem tego problemu. Nie są szczególnie silne, jednak rekompensują to zaradnością. Łączy je solidarność gatunkowa.

Powieść Pilipiuka miała być odpowiedzią na zalew masowo produkowanych knotów o wampirach, które bezlitośnie obśmiewa i parodiuje. Sama jednak nie aspiruje do niczego więcej poza bardzo prostą rozrywką. Ciekawy pomysł rozniosła erupcja mniej lub bardziej niewymyślnych żartów, do których została nagięta pretekstowa fabuła. Początkowe rozbawienie powoli, acz nieubłaganie znika i ustępuje miejsca nudzie.

„Wampir z M-3” jest jak przechodzona, siermiężna kapota z poobrywanymi guzikami i metką „Made in Russia”, będącą synonimem partolenia, czyli odwalania roboty szybko, byle jak i – najczęściej – po pijaku. Po trzykroć szkoda.