Co zrobić, gdy z telewizora wyłazi nam przerażająca Japoneczka w halce, zachlapując przy okazji cały parkiet wodą?

Odwrócić telewizor ekranem do ściany.

Ot, co.

Byty bionekrotyczne nie mają lekko. Bo czym tu się wylegitymować podczas kontroli drogowej? I jak funkcjonować z biustem podziurawionym niczym durszlak? Albo bez ręki? Problematyczna może okazać się też gwałtowna zmiana diety: ze schaboszczaka z ziemniaczkami na ludzinę i mózg. Gnijące oczy i postępująca degrengolada ciała biją jednak wszystko na głowę. Zenek naprawdę ma przerypane.

Dodatkowo czasy jakie są, takie są – trzeba kombinować, by przetrwać. Można wyobijać trzepaczką do dywanów powieszonego na haku amerykańskiego wampira, by otrzymać trochę diamentowego pyłu z jego skóry. Można wyświadczyć kilka przysług: kiziorom z praskiej mafii, Cyganom, a w szczególnych okolicznościach nawet znienawidzonej władzy – nie za darmo, oczywiście. Zawsze też można liczyć na świętego Mikołaja.

W drugim tomie opowiadań o praskich wampirach Andrzej Pilipiuk po raz kolejny serwuje nam chaotyczną fabułę i znajomy zestaw mało wyrafinowanych dowcipów, które poziomem niewiele odbiegają od banalnych gagów z takich filmowych miernot jak „Poznaj moich Spartan” czy „To nie jest kolejna komedia dla kretynów”.

Autor w oklepany sposób parodiuje te same motywy z popkultury, łopatologicznie rozkładając je na czynniki pierwsze i nie pozostawiając miejsca dla naszej wyobraźni czy – nie daj Boże! – inteligencji. Jakby nie dowierzał, że my, czytelnicy, jesteśmy w stanie pojąć subtelną aluzję, dostrzec drugie dno, skojarzyć wątki.

Taki poziom trywialności będzie zapewne odpowiadał gimnazjalistom, którzy mogą uznać wampirzą serię Pilipiuka za lekturę lekką, niewymagającą, stricte rozrywkową, a także – z uwagi na obce im realia peerelowskiej rzeczywistości – bardzo egzotyczną. Ja pozostaję rozczarowana.