„Nieraz chciałem zatopić w oszukańczym winie
Pamięć zgrozy, co skrzydła rozpięła nade mną”
Charles Baudelaire „Fontanna krwi”
„Dracula: Nieumarły” autorstwa Iana Holta i Dacre Stokera (stryjecznego prawnuka Brama Stokera) to kontynuacja słynnej powieści, która pokazuje, jak spotkanie z Draculą wpłynęło na losy bohaterów. I tu czeka nas pierwsze – choć nie ostatnie – zaskoczenie: lojalni przyjaciele, ramię w ramię dzielnie walczący ze Złem, zmienili się nie do poznania. Traktują się ozięble, jeśli w ogóle raczą ze sobą utrzymywać jakiekolwiek towarzyskie kontakty. Pojawiający się jako pierwszy doktor Jack Seward to obraz nędzy i rozpaczy, który w oczach pozostałych jest równie pomylony co jego dawni pacjenci. Stosunek Jonathana do ubóstwianej Miny, przedstawianej w pierwszej części jako ideał kobiety, przechodzi nie tylko wielkie zmiany, ale też wszelkie pojęcie: Jonathan chla na umór i chodzi na dziwki.
„Namiętność i żar Jonathana, jego troska o innych, utonęły w galonach whisky. Człowiek, którego miała przed sobą, zabił jej męża, miłość jej życia. Nienawidziła tego łajdaka” – czytamy i szczęka zjeżdża nam do podłogi. Ale że jak? Ale za co? I tu kolejne zaskoczenie: Jonathan nie może pogodzić się z faktem, że idealna Mina miała romans z Draculą. Natychmiast wróciłam do książki Brama Stokera, którą dopiero co odłożyłam na półkę. Jaki romans? Wycięli mi z egzemplarza co pikantniejsze fragmenty? Już do końca sequela nie dawało mi to spokoju.
Do kompletu dodajmy jeszcze Artura Holmwooda, który po latach doszedł do wniosku, że należało wybrać bramkę numer 2, czyli dać się dziabnąć ukochanej Lucy i żyć z nią wiecznie. Z tego powodu jest wściekły na całą resztę, a zwłaszcza na Abrahama van Helsinga, pojawiającego się na kartach książki jakby przypadkiem, ale i to wystarcza, by znowu zbierać szczękę z podłogi.
Rozprawiwszy się w ten sposób z najsłynniejszą w dziejach literatury ekipą pogromców wampirów, autorzy sequela dorzucają nam – niczym grzyba w barszcz – syna Jonathana i Miny, Quinceya Harkera, który gdzieś tak od połowy książki zaczyna zachowywać się niczym nakręcony mutant z „X-Mena”, co znajduje uzasadnienie w finale, skłaniając mnie do ponownego kartkowania oryginału (bo najwyraźniej w moim egzemplarzu coś wycięli…).
Gdy Elizabeth Miller, ekspert w tematyce Draculi, pisze o tym, że Stoker i Holt wykorzystali tę postać w sposób twórczy, chodzi mniej więcej o to, iż bardziej paskudni od demonicznego krwiopijcy są jego dotychczasowi adwersarze. Vlad wyraźnie podąża w stronę światła i tylko motylka nad głową mu brakuje.
Powieść Holta i Stokera wprowadza nowe wątki. Łączy klasyczną historię z morderstwami Kuby Rozpruwacza w londyńskiej dzielnicy Whitechapel (zupełnie niewiarygodna postać inspektora Cotforda), rolę wcielonego zła powierza niesławnej węgierskiej hrabinie Elżbiecie Batory (chyba najlepsze fragmenty książki) oraz – i tu uwaga: pokazuje Abrahama Stokera jako autora powieści „Dracula”, który w teatrze Lyceum usiłuje wystawić ją jako sztukę, a do tytułowej roli zgłasza się… kto? Sami zgadnijcie.
Pod koniec lektury do hamletowskiego dylematu (wycięto albo nie wycięto – oto jest pytanie) dołączyła też kwestia sufitu w wagonie metra:
„Nagle rozległ się grzmot. Mina otworzyła oczy i zobaczyła hrabinę, która stała oszołomiona, trzymając w opuszczonej dłoni lancet. Niespodziewanie opadł na nie deszcz iskier i kawałków drewna. Mina usłyszała huk, jakby coś ciężkiego wylądowało na podłodze. Elżbieta Batory z niedowierzaniem wpatrywała się w zerwany dach wagonu.”
I chwilę potem:
„Ostrze hrabiny nie zdążyło sięgnąć celu, gdy Dracula wyskoczył jej na spotkanie. Zwarli się w uścisku. Jej przeciwnik przygwoździł ją do sufitu poruszającego się pociągu metra.”
Utonęłam w kolejnych dylematach. Jest ten sufit czy go nie ma? A może dach wagonu to nie to samo co sufit pociągu? Można by przypuszczać, że sufit pociągu ma szerszy zakres, z kolei dach wagonu bogatszą treść, bo jeśli wagon stanowi część pociągu…
„Dracula: Nieumarły” to kontynuacja, której najważniejszym celem było „naprawienie szkód wyrządzonych powieści Brama Stokera”. Efektem jest całkiem niegłupi pomysł na pierwszą książkę o nieumarłej Elżbiecie Batory. A szkód – moim zdaniem – przybyło.
Dodaj komentarz