Wielbiciele ckliwych, prościutkich historyjek o kotkach i pieskach mogą sobie na tej książce połamać zęby.
„Mam na imię Jutro” Damiana Dibbena to historia psa, który w kamiennej wnęce przy weneckiej katedrze czeka na swego pana – przez sto dwadzieścia siedem lat.
„Ponad dwieście zim nastało i minęło od tamtego czasu, ponad dwieście razy z północy nadciągały listopadowe wiatry, a ludzie wkładali futra i czapki i rozpalali ogniska na ulicach. Policzyłem wszystkie te zimy i zawsze wypowiadam głośno nową liczbę, gdy nadchodzi pierwszy dzień nowego roku. Stąd znam swój wiek – dwieście siedemnaście lat”.
O tym, jak to się stało, że pan i jego pies pokonali śmierć, opowiadać nie będę, by nie zdradzać fabuły. Nasi niezwykli bohaterowie tworzą w każdym razie nierozłączną parę: dzielą ze sobą niekończący się ból długiego życia, podążając ścieżką, która nie ma końca. Poszukują nowych obszarów wiedzy, przemierzają epoki i poznają najwybitniejsze umysły i osobistości swoich czasów: malarzy, pisarzy, władców, polityków. Na ich oczach powstają najsłynniejsze cuda architektury, rozgrywają się historyczne bitwy, świat zmienia swój kształt.
„Mieliśmy też czas, całe wieki. Mogliśmy się uczyć i uczyć, bez końca. Naturalną koleją rzeczy staliśmy się mecenasami, a dzięki jakiemuś cudownemu zrządzeniu losu niektórzy z wielkich myślicieli, artystów i twórców sami zaczęli się do nas garnąć. Nie jestem pewien, czy w ogóle wiedzieli, dlaczego to robią. Może uważali, że otacza nas aura magii. Co w pewnym sensie było prawdą. Poznaliśmy ich wszystkich: Machiavellego, Lippiego, Rafaela, podróżnika Vespucciego, matematyka Cardana, braci Bellinich”.
Tę urzekającą historię opowiada nam pies, od ponad stu lat czuwający pod drzwiami weneckiej katedry, w której miał spotkać się z panem. Jutro jest zwierzęciem wyjątkowym: wiele widział, wiele przeżył i wiele rozumie – znacznie więcej niż niejeden człowiek. Nie jada mięsa, brzydzi się przemocą, pomaga porzuconym szczeniakom, współczuje starym, opuszczonym ludziom i nie może pojąć, jak istoty tworzące tyle piękna mogą marnować krótkie ludzkie życia w krwawych i bezsensownych wojnach.
„Dopiero znacznie później, w pierwszych latach mojego czuwania w Wenecji, gdy zobaczyłem, jak mało czasu mają zwykli ludzie, zacząłem sobie w pełni zdawać sprawę z niedorzeczności wojny. Zrozumiałem, jak niewybaczalne jest to, że ludzka rasa – ten gatunek nieustraszonych magików i czarodziejów, który tworzy melodie zdolne złamać i uleczyć serce, który buduje pałace, katedry i miasta, który podbija nawet niebo i morze – tak chętnie skłania się ku wojnie, ku brutalnej sile i samozniszczeniu”.
„Mam na imię Jutro” Damiana Dibbena to przejmująca historia o niezwykłej więzi i poświęceniu, o rozłące, tęsknocie i samotności, której nic nie jest w stanie wypełnić. To także pochwała humanizmu, hołd oddany najwybitniejszym ludzkim jednostkom, których ponad przeciętność wyniosło ich umiłowanie prawdy, piękna i wiedzy. Choć marnujemy swój potencjał w niepotrzebnych konfliktach i bezsensownych wojnach, spalamy się z powodu przeszłości i obawiamy kłopotów, które mogą nadejść, wciąż mamy szansę, by zacząć od nowa i dobrze wykorzystać otrzymane życie.
„Już się cieszę na powrót do świata, do naszych poszukiwań – dokądkolwiek nas zaprowadzą. Bo jaki sens ma życie, jeśli nie jest przygodą?”
Dodaj komentarz