Bill Bryson kontra australijska fauna i flora.
Australia jest odległa, w znakomitej większości niezamieszkana i wciąż egzotyczna. Ma mnóstwo ciekawych rzeczy do obejrzenia, ale bardzo porozrzucanych. To szósty co do wielkości kraj świata i największa wyspa — jedyna wyspa, która jest jednocześnie kontynentem, i jedyny kontynent będący jednocześnie państwem. To również jedyne państwo, które zaczynało karierę jako więzienie. W żadnym innym miejscu na ziemi nie żyje tak wiele stworzeń, które mogą zabić.
Porządnie nastraszony Bill Bryson, zaopatrzony w stertę poradników w stylu „Wszystko, co może cię przyprawić w Australii o makabryczną śmierć”, przemierza cywilizowaną część kontynentu i niegościnne tereny outbacku, dając upust swej miłości do Ziemi Południowej i jej mieszkańców, a jednocześnie rozpaczliwie unikając czyhających na niego zagrożeń, których jest tu bez liku, o czym informuje nas skwapliwie, niemal z chorobliwą fascynacją. Dowiadujemy się więc, że dziesięć najbardziej jadowitych węży świata zamieszkuje właśnie Australię. Pięcioro zwierzęcych przedstawicieli tego kontynentu — pająk atraks, kubomeduza, ośmiornica prążkowana, kleszcz Ixodes holocyclus i ryba szkaradnica — należy w swoich kategoriach do najbardziej śmiercionośnych dla człowieka. Redback, kuzyn czarnej wdowy, to „śmierć na ośmiu nogach”: jedno dziabnięcie tego niepozornego pajączka z klepsydrą na grzbiecie powoduje „konwulsyjne drgawki, obfite wydzielanie płynów i, w przypadku braku szybkiej interwencji medycznej, możliwą śmierć ofiary”. W tym kraju nawet muszla może cię zaatakować, a urocza, mechata gąsienica poczęstować toksycznym ukłuciem. Zresztą poczciwemu Brysonowi krzywdę są w stanie zrobić nawet psy – i to wcale nie te dzikie:
„Psy mnie nie lubią. Jest to jedno z praw przyrody, jak grawitacja. Nie przesadzę, jeśli powiem, że nigdy nie minąłem psa, który nie zachowywałby się tak, jakbym miał ochotę poczęstować się jego Pedigree Chum. Psy, które od lat nie ruszyły się z sofy, wyczuwając w powietrzu mój zapach, natychmiast zrywają się z furią i uderzają nosem w zamknięte okno. Widywałem malutkie pieski, nie większe od puchatego bambosza, które przewracały staruszki i wlokły je za sobą na smyczy, pragnąc mnie pożreć do ostatniej kropli szpiku kostnego. Wszystkie psy na tej planecie życzą sobie mojej śmierci”.
Na Wielkiej Rafie Koralowej nie ma, na szczęście, psów i kubomeduz, ale przewrażliwiony Bryson nie może zapomnieć o żarłaczu rafowym, skorpenie, jadowitych koralach, wężach morskich i osławionym graniku – „półtonowym monstrum, które z drażliwości i głupoty odgryza czasem pływakowi rękę lub nogę, a potem przypomina sobie, że nie lubi smaku ludzkiego mięsa, i wypluwa je”. W prehistorycznym lesie na Cape Tribulation zaniepokojony kazuar może człowiekowi przeciąć pazurem tętnicę szyjną. Na Terytorium Północnym czają się na Brysona hotelarze z Darwin oraz kolejne niebezpieczne morskie stworzenia: „pięć gatunków płaszczki, dwa gatunki ośmiornicy prążkowanej, trzydzieści gatunków węży morskich, osiem gatunków stożków plus typowy bandycki asortyment szkaradnic, skrzydlic, ognic i innych dziwolągów, których lista jest zbyt długa i przygnębiająca, żeby ją tutaj przytaczać”. W Australii nawet pospolite muchy wykazują się niezwykłą zawziętością – nie sposób ich przegonić:
„Zmierzając do parku, spowity bzyczącym obłokiem cierpienia, z coraz większą rozpaczą i zniechęceniem wymachiwałem rękami wokół swojej twarzy (to się nazywa salut z buszu), prychałem, rzucałem głową na wszystkie strony z furią szaleńca i od czasu do czasu zaskakująco mocno waliłem się w policzek albo w czoło. W końcu, zgodnie z oczekiwaniami much, dałem za wygraną i spadły na mnie jak na trupa”.
Krokodyl różańcowy to zwierzę, przed którym respekt czują także tubylcy, a dżdżownice australijskie nawet w krainie niezwykłych stworzeń są czymś wyjątkowym:
„Te robaki z gatunku Megascolides australis są największymi dżdżownicami świata — osiągają dwa i pół metra długości i ponad piętnaście milimetrów średnicy. Przy takich rozmiarach można usłyszeć, jak poruszają się pod ziemią — przypomina to gulgot rur kanalizacyjnych. Dlaczego w tym małym zakątku Wiktorii wyewoluowały robaki rozmiarów XXL? Nauka nie znalazła jeszcze odpowiedzi na to pytanie”.
Role się odwracają, gdy do Brysona dołącza przyjaciel, kompletnie nieuświadomiony w kwestii lokalnych zagrożeń. Nasz zaprawiony w boju podróżnik straszy go, ile wlezie, nad wyraz chętnie opowiadając o kazuarach, jadowitych ośmiornicach, drętwach i szkaradnicach.
„Deszcz najwyraźniej nie zamierzał odpuścić, więc postanowiliśmy zjeść kolację w hotelu. Allan zamówił lucjana czerwonego.
— Nie słyszałeś o ciguatera? — spytałem konwersacyjnym tonem.
— Jasne, że nie słyszałem, do ciężkiej cholery — odpalił przez zaciśnięte zęby. — Co to znowu za diabeł?
— Nic takiego.
— Gdyby to było nic takiego, to byś o tym nie wspominał. Co to jest? Siedzę na tym? Mam to na głowie? Gadaj!
— To jest toksyna endemiczna dla wód tropikalnych. Gromadzi się w niektórych rybach.
— Na przykład w lucjanie czerwonym?
— Zwłaszcza w lucjanie czerwonym”.
Prawdopodobnie w ten sposób Bryson rekompensuje sobie liczne chwile, kiedy sam był straszony przez tubylców:
„— Nadciąga cyklon!
— Dzisiaj? — spytałem beczącym głosem, który zaczynał wchodzić mi w krew.
— Może!”
W przeciwieństwie do fauny i flory mieszkańcy Australii są niezwykle przyjaźni, ekstrawertyczni, radośni i gościnni. Żyją w czystych i bezpiecznych miastach, prawie zawsze zbudowanych nad wodą. Są zamożni, dobrze zorganizowani i przepojeni duchem egalitaryzmu. Słońce świeci im niemal bez przerwy, na każdym rogu mogą kupić kawę, a ich jedzenie jest znakomite.
„Śniadanie jest oczywiście najbardziej barbarzyńskim wydarzeniem w cywilizacji zachodniej (jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, niech przytoczy mi jakąś inną okoliczność, w której z chęcią pożera się zarodki) i Australijczycy brylują w tej dziedzinie. W dużym stopniu wynika to z mistrzowskiego opanowania sztuki przygotowywania bekonu. W odróżnieniu od zawiniętych języków butów, które spożywa się w Wielkiej Brytanii, i nużąco chrupkich, zglajchszaltowanych plastrów, które konsumujemy w Ameryce, australijski boczek cechuje szczera i dziarska mięsistość, prostolinijna autentyczność, która każe sądzić, że bekon wykrojono ze świni próbującej uciekać. Przy każdym gryzie słyszy się kwik zarzynanego zwierzęcia. Pyszne! A chleb tostowy grubo kroją. Krótko mówiąc, Australijczycy nie uznają śniadaniowych półśrodków”.
Nieco inaczej wygląda to w outbacku: poza wielkimi miastami w Australii wciąż jest 1958 rok. Z powodu ogromnych odległości ludzie tam muszą być samowystarczalni, dlatego na ogromnych pustkowiach odnaleźć można rzeczy dawno niewidziane: stacje benzynowe ze staroświeckimi pompami, wiatraki z metalowymi skrzydłami, zakłady szewskie, sklepy elektryczne, herbaciarnie, piekarnie, małe miasteczka z ludźmi, którzy krzątają się przy swoich sprawach, pozdrawiając się nawzajem uśmiechem i skinieniem głowy. Wszelkie nowinki docierają tu z naprawdę dużym poślizgiem (np. prąd i telewizja dopiero w latach 90. dwudziestego wieku). Olbrzymie, puste przestrzenie i temperatury sięgające nawet 48 stopni Celsjusza powodują, że nie wszyscy mieszkańcy outbacku są szczególnie komunikatywni:
„Opowiedziano nam wcześniej o pewnym sklepikarzu, którego jakiś uśmiechnięty turysta z Sydney zapytał, gdzie jest najlepsze miejsce do łowienia ryb. Sklepikarz przez chwilę przyglądał mu się z niedowierzaniem i rzucił:
— W rzece, kurwa, a niby gdzie?”
Największą porażką społeczną Australii są Aborygeni: „Prawie wszystkie wskaźniki jakości życia — hospitalizacje, samobójstwa, śmiertelność dzieci, przestępczość, bezrobocie i tak dalej — są dla Aborygenów od 2 do 20 razy gorsze od średniej krajowej”. Istnieją liczne dowody przerażającego okrucieństwa osadników wobec autochtonów. Zabijano ich na karmę dla psów; kobiety zmuszano do patrzenia, jak ich mężowie są mordowani, a potem kazano im nosić na szyi ich obcięte głowy; strzelano do nich dla zabawy z pistoletów. Tymczasem kultura Aborygenów jest najstarszą z istniejących w sposób ciągły do dzisiaj. Według niektórych naukowców australijska rodzina językowa jest najstarsza na świecie. Jednak dziś Aborygeni są niewidzialni we własnym kraju i wciąż muszą walczyć o swoje prawa.
„Na ulicy było tłoczno, kręcili się po niej przede wszystkim sobotni zakupowicze. Przeważali biali, ale byli też Aborygeni, nieliczni, ale obecni gdzieś z boku kadru, na marginesie, dyskretni i milczący. Biali nie patrzyli na Aborygenów i vice versa. Te dwie rasy zdawały się istnieć w odrębnych, równoległych wszechświatach. Miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą, która widzi obie grupy naraz. Przedziwne uczucie”.
Jest to pewien paradoks, gdyż właśnie dzięki otwarciu granic Australia w ciągu jednego pokolenia zmieniła się z zapomnianej kolonii brytyjskiej w wielokulturowy, pewny siebie, ciekawy i otwarty na świat kraj. Życzliwie przyjmując przybyszy z innych państw i kultur, bardzo długo była ślepa na potrzeby rdzennej ludności, a i dziś jeszcze ma skłonność do ignorowania obecności autochtonów.
Dla Billa Brysona, Amerykanina zakochanego w Wielkiej Brytanii, jest Australia idealnym połączeniem tych dwóch krajów – typowo amerykańskie cechy (luz, witalność, brak powściągliwości, otwartość na obcych) łączy z tradycyjnymi brytyjskimi zachowaniami:
„Ze swoim optymizmem i bezpośredniością Australijczycy mogliby udawać Amerykanów, ale jeździli po lewej, pili herbatę, grali w krykieta, ozdabiali miejsca publiczne pomnikami królowej Wiktorii, ubierali swoje dzieci w mundurki szkolne, które tylko ludy brytyjskie mogą nosić, nie czując się idiotycznie. Czułem się z tym wszystkim wyjątkowo dobrze”.
Fantastyczna książka i zaprawdę niezwykły kraj.
Dodaj komentarz