Salem kojarzy się nam z czarownicami. W ciężkim dla mieszkańców roku 1692 oskarżono tam o czarnoksięstwo 80 osób.
Sugerując się zeznaniami nastoletnich dziewczynek, rozpoczęto proces, który kosztował życie 13 kobiet i 7 mężczyzn. Jedynie zastępca szeryfa miał na tyle rozumu, by publicznie oświadczyć, że powiesić należałoby przede wszystkim dziewczynki, a nie osoby przez nie oskarżane. Po kilku latach procesy o czary uznano za „pomyłkę”, nie wróciło to jednak życia zamordowanym ludziom.
Salem Stephena Kinga to niewielkie miasteczko położone w południowej części stanu Maine, na północ od Portland. Zostało założone w roku 1765, a swoją niezwykłą nazwę zawdzięcza … świni:
„Jednym z pierwszych osadników w tej okolicy był twardy, uparty farmer nazwiskiem Charles Belknap Tanner. Hodował świnie, a jedna z jego największych macior nosiła imię Jerusalem. Pewnego dnia Jerusalem uciekła z zagrody do lasu, gdzie zdziczała i pozostała już na zawsze. Jeszcze przez wiele lat potem Tanner opierał się o swoją bramę i ostrzegał dzieci suchym, skrzypiącym głosem: Pamiętajcie, bachory, jeżeli nie chcecie mieć bebechów w portkach, to uważajcie na Jerusalem! I tak już zostało, co być może nie dowodzi niczego poza tym, że w Ameryce nawet świnia ma szansę na nieśmiertelność.”
Do miasteczka Salem przyjeżdżamy 5 września 1975 roku razem z pisarzem Benem Mearsem, który powraca tam po latach, by zmierzyć się z traumatycznym zdarzeniem z dzieciństwa, związanym z niesamowitym Domem Marstenów. Ten upiorny budynek pełni w powieści rolę archetypicznego Złego Miejsca, znajdującego się na wzgórzu ponad miasteczkiem Jerusalem. Jego właściciel, Hubert Marsten, zanim zastrzelił żonę i powiesił się na przerzuconym przez belkę stropową sznurze, udekorował dom niebezpiecznymi pułapkami. Z czasem odkrywamy jednak inne tajemnice szalonego Hubiego, co sprawia, że spod etykietki wariata wyłania się człowiek zły do szpiku kości. W przeszłości zamieszany był w gangsterskie porachunki, przesłuchiwano go też w sprawie zabójstwa małego chłopca. W ciągu jedenastu lat jego pobytu w Salem zniknęło czworo dzieci. Dom Marstenów, górujący nad Jerusalem, to miejsce budzące podświadomy lęk, pomnik wystawiony Złu. Trawa jest tam bardziej wysuszona niż gdzie indziej, ziemia bardziej jałowa, cisza wydaje się złowroga.
„Dom Marstenów patrzy na nas od prawie pięćdziesięciu lat, na wszystkie nasze świństewka, zaniedbania i grzechy, dokładnie tak, jakby był jakimś bożkiem.”
Niemal w tym samym czasie w Salem pojawia się niejaki R.T. Straker, który w imieniu nieobecnego wspólnika, Barlowa, zakupuje starą pralnię oraz tę nawiedzoną ruderę właśnie. Wkrótce miejscowy konserwator zieleni odnajduje powieszone na cmentarnej bramie ciało czarnego psa. Zaraz potem znika mały Ralphie, a jego starszy brat umiera w szpitalu na złośliwą anemię. Pracownik firmy przeprowadzkowej, który ma dostarczyć do piwnicy Domu Marstenów tajemniczą, nieostemplowaną przesyłkę, rzekomo zawierającą kredens, dostrzega między rozsypującym się biurkiem a stertą pożółkłych gazet chłopięcą koszulę i dżinsy… . I tak to się zaczyna.
Oczywiście, w drugiej połowie XX wieku trudno jest komukolwiek uwierzyć, że nagłe zniknięcie kilku osób z sąsiedztwa może być spowodowane atakami grasującego w okolicy wampira. Tym bardziej, że takie rzeczy dzieją się na ekranach telewizorów, nie w znanej nam rzeczywistości, nie w takim spokojnym, niewielkim miasteczku zwłaszcza. Racjonalizm mieszkańców obróci się przeciwko nim i zostanie sprytnie wykorzystany przez wampiry:
„Z naukowego punktu widzenia najbardziej przerażająca jest względna łatwość, z jaką można założyć kolonię wampirów. Na początek wystarczy nawet jeden osobnik. Salem stanowi sypialnię dla Portland, Lewiston i Gates Falls. Nie ma tu zakładów przemysłowych, w których można by zaobserwować wzrost absencji, do szkół zaś przyjeżdżają dzieci z kilku miejscowości. W niedziele sporo ludzi jeździ do kościoła w Cumberland, a jeszcze więcej w ogóle nie chodzi do żadnego. Dzięki telewizji sąsiedzi coraz rzadziej spotykają się na przyjacielskich pogawędkach, jeśli nie liczyć staruszków przesiadujących w sklepie Milta. Jednym słowem, wszystko może się dziać za kulisami, a mimo to nikt nie zauważy nic niepokojącego.”
Ci, którzy pierwsi zrozumieją naturę zagrożenia, zawiązują coś na kształt drużyny, a ich Abrahamem Van Helsingiem zostaje nauczyciel matematyki Matthew Burke, który po pierwszym spotkaniu z prawdziwym wampirem dostaje ataku serca i ląduje w szpitalu. Obładowany książkami, spędza noce na szukaniu słabych punktów wroga. Mamy więc nieodzowny czosnek i białe róże (?), drewniane kołki, święconą wodę oraz światło słońca. Krzyż w obecności wampirów promieniuje jasną poświatą, ale tylko wtedy, gdy wiara posługującego się nim jest wystarczająco szczera i silna, co na własnej skórze przetestuje ojciec Callahan. Wiecznie Żywi to niebezpieczni przeciwnicy: ich wzrok hipnotyzuje, unoszą się w powietrzu i prześlizgują przez szparę między krawędzią drzwi a futryną, są niezwykle silni, a do tego okrutni i przebiegli. Potrafią zadzwonić, by umówić się na herbatkę i w ten sposób uzyskać zaproszenie do domu swojej ofiary. Po przemianie w pierwszej kolejności odwiedzają swoich bliskich.
R.T. Straker to dzienny pomocnik i opiekun Barlowa, potężnego Wiecznie Żywego, który spośród wszystkich miejsc na ziemi wybrał zapyziałe, niepozorne Salem, gdzie wiódł swe pokrętne życie jego dawny przyjaciel – Hubert Marsten:
„Postanowiłem więc przyjechać tutaj, do miejscowości, o której opowiadał mi pewien wspaniały człowiek. Mieszkał tu kiedyś, ale teraz, niestety, już nie żyje. Ludzie są tutaj wciąż jeszcze pełnokrwiści, pełni agresji i mrocznych myśli niezbędnych do… Nie ma na to angielskich słów (…)”
Kurt Barlow to bardzo stary wampir, pochodzący prawdopodobnie z Rumunii lub Węgier. Nie wiadomo, czy to jego prawdziwe nazwisko – mógł je wszak zmieniać setki, jeśli nie tysiące razy. Gdy po zmroku nawiedza pojedynczych ludzi, by zaproponować im rozwiązanie ich problemów albo wyrównanie rachunków z prawdziwym lub urojonym wrogiem, wygląda jak „wyfraczony pianista” z zaczesanymi do tyłu, białymi włosami. Tylko jego oczy mają krwistoczerwoną barwę i przypominają rozżarzone węgle. Kiedy jednak atakuje, zmienia się w potwora „jakby z obrazów Frazetty.” Jest świadomy swej potęgi, a do tego – tradycyjnie – grzeszy olbrzymią pychą:
„Wbrew temu, co myślisz, Kościół katolicki nie jest wcale moim najstarszym przeciwnikiem! Ja byłem już stary, kiedy on dopiero się rodził, a jego członkowie kryli się w katakumbach Rzymu, malując sobie na piersi znak ryby. Byłem już potężny, kiedy ta zbieranina czcicieli chleba i wina nie dysponowała jeszcze niemal żadną siłą. Mój kult liczył sobie wieków, podczas gdy zwyczaje Twego Kościoła dopiero się rodziły.”
„Miasteczko Salem” jest, moim zdaniem, jedną z najlepszych powieści Kinga. To mocno zakorzeniona w „Draculi” Brama Stokera, ale przerażająco współczesna książka: straszą nas nie tyle opisy lewitujących za oknem sąsiadów, ile fakt, że to właśnie nasi sąsiedzi, nasza rzeczywistość, w której takie rzeczy nie miały prawa się zdarzyć. Stephen King wpuścił nam wampiry do domu i kazał zastanawiać się, czy alergia na światło oraz jadłowstręt to aby na pewno objawy grypy.
Dodaj komentarz