„Bardzo dobry opowieść! Bardzo wspaniały! Straszny, aż mam gęsia skórka!”
Włoski pisarz Giovanni Boccaccio w ukończonym w 1353 roku „Dekameronie” zastosował (z jakże wielkim powodzeniem) kompozycję szkatułkową: oto grupa dziesięciu młodych narratorów szuka schronienia przed zarazą w wiejskiej willi. Przez dziesięć dni dobrowolnej izolacji snują oni swoje opowieści, co daje łącznie sto historii, dla których pobyt w podflorenckim ustroniu stanowi swoistą ramę. Z podobnym chwytem mamy do czynienia w powieści Dave`a Sheltona, którą tej jesieni zafundowało czytelnikom Wydawnictwo Dwukropek, jak zawsze idealnie trafiając w porę roku i charakterystyczny dla niej klimat.
Główny bohater książki, młodzieniec o imieniu Jack, zakrada się do opuszczonego domu, o którym słyszał niepokojące rzeczy. W środku zastaje dwanaście osób, siedzących wokół okrągłego drewnianego stołu. Jedyne oświetlenie zapewniają stojące na stole świece – po jednej dla każdego. Trzynaste krzesło i trzynasta świeca są dla Jacka, jakby nie był intruzem, lecz oczekiwanym gościem. Zebrani w opuszczonym domu ludzie po kolei opowiadają historie: solidne, staromodne gawędy w dawnym stylu i opowieści bardziej współczesne, jednak wszystkie bez wyjątku z dreszczykiem. Stopniowo zaczynamy się domyślać, jaki jest cel tego zgromadzenia i dlaczego wizyta Jacka nikogo nie zaskoczyła…
Trzynaście nawiedzonych opowiadań urzeka stylistyczną i gatunkową różnorodnością. Choć wszystkie są opowieściami grozy, nie ma dwóch identycznych. Otwierająca zebranie historia, zatytułowana „Pozwól mi zasnąć”, to zachwycająca makabreska, idealnie równoważąca grozę i czarny humor. Jej bohater, złodziejaszek William Cobb, postanowił ukraść ślubną obrączkę zakochanemu, naiwnemu głupcowi, więc przyłożył mu jego własną łopatą, którą nieszczęsna ofiara przed chwilą nabyła na targu:
„Williamowi zdawało się, że cios nie był na tyle mocny, by pozbawić przeciwnika życia, ale najwyraźniej ten upadając, zdołał jakimś cudem skręcić sobie kark. I teraz leżał tu przed nim zupełnie martwy. To doprawdy bardzo nietaktowne z jego strony. No ale przynajmniej kupił wcześniej łopatę”.
„Czerwone drzewo” to z kolei „wariacja na temat starej polskiej baśni”. Opowiada ją cudzoziemiec Piotr, który zabawnie kaleczy obcą mowę („Znam dobrą historię, która wydarzyła się w moja ojczyzna dawno, dawno temu. Jeszcze babcia mi ją opowiadała, kiedy ja był mały chłopak”). W „Trzynastu krzesłach” znajdziemy przejmujące opowiadanie „Pod powierzchnią”, marynistyczną historię o patchworkowym marynarzu i utrzymaną w campbellowskim klimacie „Kulę śnieżną”. Bardzo przypadło mi do gustu opowiadanie pani Trent o Oswaldzie, kocie z piekła rodem, jakby żywcem wyjęte z prozy Stephena Kinga. Spodobał mi się zwłaszcza styl pani Trent (wybaczcie jej słownictwo), która śmierć swoich bohaterów – powszechnie nielubianej Heleny i jej lekarza – przedstawia w taki sposób, że trudno nie zachichotać (wybaczcie mi niestosowność reakcji):
„No więc jak już wspomniałam, doktor Whitfield twierdził, że Helenie nie pozostało wiele życia. Dwa, góra trzy miesiące, jeśli będzie miała szczęście, tak właśnie mówił. No cóż, Helena zawsze była przekorna i uparta, a i w tym przypadku nie było inaczej, więc nie umarła ani po trzech miesiącach, ani po czterech czy sześciu, nawet nie po roku… Tak się złożyło, że doktor Whitfield umarł jeszcze przed nią. Jednego wieczora przed udaniem się na spoczynek poskarżył się żonie, że męczy go okropna niestrawność, a potem okazało się, że to był zawał. Gdyby pani Whitfield udała się z nim do sypialni na piętrze, może dałoby się jeszcze coś zrobić, ale została na dole, obrażona, bo mąż obwiniał za swoje dolegliwości jej pierogi. Niemądry człowiek. Zresztą, gdyby jednak przeżył, nie przysłużyłoby się to specjalnie jego reputacji, prawda? No bo co z niego za lekarz, skoro nie potrafił nawet zdiagnozować u siebie samego zawału?”
Wśród moich faworytów znalazły się jeszcze historia młodziutkiej Amelii, zatytułowana „Dziewczynka w czerwonej budrysówce”, wspomniana „Kula śnieżna” („Coś” Johna W. Campbella to jedna z moich ulubionych książek) oraz poświęcona procesowi tworzenia „Wciągająca historia”. Książkę Dave`a Sheltona pochłonęłam w jeden długi listopadowy wieczór, a późnojesienna aura wytrwale sekundowała autorowi, kroplami deszczu wystukując posępny rytm na okiennej szybie. Byłam oczarowana. Oto prawdziwa magia opowieści! Wy również poddajcie się jej urokowi.
Dodaj komentarz