Niespieszna podróż po malowniczych stanach amerykańskiego Głębokiego Południa, w których „historia żyje i ma się dobrze”.

Była to lektura gorzka i wzruszająca zarazem, wywołująca szereg emocji: ciekawość, zachwyt, smutek, współczucie, oburzenie i gniew. Paul Theroux podróżuje po głuchych wsiach i podupadłych miasteczkach Południa, podziwiając niezwykłe piękno krajobrazu i niesamowity nastrój miejsca, w którym czas się zatrzymał. Dostrzega również jednak ogromne ubóstwo, a z rozmów z mieszkańcami wyłaniają się smutna przeszłość, byle jaka teraźniejszość i brak nadziei na jutro. W tym miejscu historia wciąż jest żywa: stosunki między czarnymi i białymi pozostają napięte, a ci drudzy wykorzystują wszystkie możliwe sposoby, by odizolować się od tych pierwszych. Południowcy, wychowani w atmosferze klęski, pielęgnujący w sobie urażoną dumę i żal za złotym wiekiem czasu niewolnictwa, przejawiają mentalność oblężonej twierdzy, której zagrażają abolicjoniści, unioniści, kombinatorzy z Północy, obrońcy praw obywatelskich, władze federalne, feminizm, związki zawodowe, ateizm i „inne skutki uboczne nowoczesności”.

„Każdy wie, że w szczęsnych zakątkach Południa kwitnie bogactwo, wyrafinowanie, beztroska, są piękne stadniny, wystawne obiady, przyjemne miasta, ekskluzywne przedmieścia, najpiękniejsze posiadłości w Ameryce.

To jednak skansen, Południe Starej Magnolii, rzec by można, a obok niego całkiem blisko kryją się głód, brud i wielka bieda. Na słonecznym Południu znajdziemy nie tylko najelegantsze, lecz również najbiedniejsze zakątki Ameryki, i to w najpiękniejszych wiejskich regionach: w Lowcountry w Karolinie Południowej, w Czarnym Pasie w Alabamie, w delcie Missisipi i na wyżynie Ozark w Arkansas. Jak się przekonałem, tamtejsi biedacy są w istocie ubożsi i bardziej bezradni niż wielu nędzarzy, pośród których podróżowałem w najbiedniejszych regionach Afryki i Azji. Zagrzebani na głębokiej prowincji, na obrzeżach, w wymierających miasteczkach, w rozbitych społecznościach żyją niewidocznie”.

Podczas swojej peregrynacji po południowych stanach Paul Theroux przywołuje dziesiątki przeczytanych książek, co, szczerze mówiąc, czasem przeszkadza: głosy intelektualistów i pisarzy niepotrzebnie komplikują i wypaczają proste prawdy mieszkańców, ludzi niewykształconych, ale ciężko doświadczonych przez życie. Nieco razi fakt, że zszokowany poziomem analfabetyzmu na Południu Theroux w poruszające historie tych ludzi bezustannie wplata wielką literaturę (nawet Czechowa). To trochę jak bieganie z armatą za motylem. Zwykle bardzo sobie cenię odniesienia do literatury, ale literatura literaturą, a życie życiem. Gdy we wstępie Theroux omawia inne książki podróżnicze o Ameryce (w tym „Piknik z niedźwiedziami” mojego ulubieńca Brysona), zarzuca autorom przekłamania, odniosłam jednak wrażenie, że sam również nie unika stylizacji: oto oczytany intelektualista z Północy odwiedza południowe zadupie, przypominającą Trzeci Świat intelektualną pustynię, gdzie trudno spotkać czytającego człowieka, a bieda ma zapach „przykry”. Zbędne wydały mi się również trzy interludia, które służą chyba jedynie zanudzeniu czytelnika („Zakazane słowo”, „Paradoksy Faulknera”, „Fantastyczność literatury Południa”).

Przypadły mi natomiast do gustu opisy krajobrazów, natury, zmieniających się pór roku. Theroux pięknie odmalowuje słowami spokojną sytość jesieni, upierdliwość zimy, zwodniczy blask wczesnej wiosny i wyczerpanie późnego lata:

„Rozkoszowałem się upałem późnego lata. Ale gorąco dnia gasło niczym ciepło wilgotnego oddechu i kanikuła połowy sierpnia ustępowała przed chłodną nocą lub niepogodą – burzą albo ochłodzeniem – które zwiastowały nadchodzącą odmianę, lepkie i chłodne macki jesieni pozbawione letniej świeżości. W obliczu marniejącej roślinności nie było sensu niczego podlewać, nawozić ani sadzić, byłaby to bowiem bezsensowna walka z przyrodą, corocznym zamieraniem, kurczeniem się dni, które ma w sobie coś z kradzieży, tak że można pomyśleć, iż ktoś podstępnie ograbia nas ze światła”.

Reasumując, „Głębokie Południe” Paula Theroux to książka dobra, chociaż momentami przegadana. Można z niej dowiedzieć się naprawdę wiele o tej niezwykłej, pełnej kontrastów części Ameryki, gdzie „niedziela bez mszy, jarmarku broni albo meczu futbolowego jest dniem straconym”, a ludzka życzliwość oraz serdeczność w zaskakujący sposób pożeniona jest z rasizmem i nietolerancją.