„Mamy do czynienia z opowieścią z morałem postawioną na głowie: dziecko psoci, a karani są za to ludzie dokoła”.

Dorosły i zdrowy na umyśle mężczyzna twierdzi, iż w biały dzień widział, jak pewna kobieta zniknęła na swojej posesji, po czym pojawiła się ponownie… pod postacią niebieskiego wieprza. W paleniskach dostrzega się fosforyzujące meduzy i opowiada publicznie takie historie, że nawet dzieci z bardzo bujną wyobraźnią, które rozpętały tę histerię, nie zdołałyby ich przebić. Co musi się stać z człowiekiem, żeby tak do reszty zdurniał?

W 1692 roku w Prowincji Zatoki Massachusetts wskutek oskarżeń o czary stracono czternaście kobiet, pięciu mężczyzn i dwa psy. Najmłodsza z zadenuncjowanych „czarownic” miała pięć lat, najstarsza prawie osiemdziesiąt. Córki oskarżały matki, mężowie donosili na żony, zwaśnieni sąsiedzi wykorzystywali okazję, by pomścić się za wyimaginowane krzywdy, zawistnicy oczerniali tych, którym podejrzanie dobrze się powodziło. Każdy, kto doznawał jakichkolwiek urazów czy niepowodzeń, od razu wskazywał odpowiedzialną za to wiedźmę. „Czary pozwalały wyjaśnić wszystko do samego końca”, uwalniały też domniemane ofiary od obaw o gniew Boży i odpowiedzialność.

Nic dziwnego, że wielu skwapliwie skorzystało z nadarzającej się okazji: „W Salem 1692 roku nie brakowało mścicielek”. I mścicieli również. Niektórzy uznali, że nie mają wyboru: albo zaczną oskarżać, albo sami zostaną oskarżeni. Angielski proces miał charakter inkwizycyjny – sędziowie nie wydawali wyroków uniewinniających. Ktokolwiek podważał zarzuty, próbował apelować do rozsądku, powątpiewał w słowa rzekomo „zaklętych” dziewczynek, wskazujących kolejne nazwiska, ten narażał się na oskarżenia. Nie było sposobu, by dowieść swej niewinności: wystarczyło, że dziewczynki zaczęły wrzeszczeć na czyjś widok (a robiły to często, z lekkomyślnością typową dla tego wieku) i sprawa była przesądzona.


„Kto podważał słowa zaklętej dziewczynki, kto zbyt często odwiedzał przebywającą w więzieniu krewną, ten narażał się na oskarżenia. Kwestionowanie zarzutów, dowodów albo mądrości sędziów stało się niemal herezją. Im bardziej się opierałeś, tym głębszy kopałeś sobie dołek. Nie dawało się uciec przed insynuacjami i nawet zeznania dwóch pastorów nie wystarczały, by ocalić parafianina. Wiek, majątek, płeć czy przynależność do Kościoła także nie zapewniały nietykalności. Przed sądem stawali wpływowi mężowie oraz bezdomne pięciolatki. Wiele osób spodziewało się, że wkrótce usłyszą łomotanie do drzwi”.

To, co zaszło w Salem w 1692 roku, rozgrywa się także i dziś: na mniejszą lub większą skalę, każdego dnia w jakieś społeczności nagle gasną świece, rozsądek bierze sobie urlop, a sprawiedliwość boleśnie zawodzi. Polujemy na domniemane demony, nie chcąc przyznać, że tak naprawdę kryją się one w nas samych.

Co tak naprawdę dręczyło mieszkańców Salem? Z książki Stacy Schiff wyłania się obraz społeczności ponurej, kłótliwej, zwaśnionej, żyjącej w ciągłym lęku przed grzechem – „małe królestwo terroru”. Niemal wszyscy mieszkańcy Nowej Anglii w 1692 roku byli purytanami: w Ameryce chcieli założyć Nowe Jerusalem, by móc praktykować swą religię „w czystości większej i wolni od zagrożeń, jakie panowały w kraju, gdzie dotąd żyli”. Schiff zauważa, że jak każda uciskana społeczność purytanie definiowali siebie przez doświadczane krzywdy. Wszędzie widzieli wrogów: nie tolerowali innych wyznań, byli zaciekli w prześladowaniu każdej odmienności (zwłaszcza kwakrów), stworzyli najbardziej homogeniczną kulturę w dziejach kontynentu. Wiedli surowe życie na skraju dziczy, w odizolowanych osadach, w ciemnych, zadymionych domach, bezustannie narażeni na ataki Indian i Francuzów, którzy uczynili rdzennych mieszkańców swoimi sojusznikami. Dokuczały im ostre zimy i oni dokuczali sobie nawzajem. Farmerzy z Salem nieustannie skakali sobie do gardeł: byli oporni i swarliwi do tego stopnia, że władze miasta zażądały w końcu, by osada raz na zawsze dała im spokój.

Dom modlitewny w Salem, zrekonstruowany w 1985 roku

Kolonistom, jak wszystkim religijnym fanatykom, nieobce były też przesądy. Uwadze purytanina nie uszedł żaden omen ani symbol: „Kiedy szedł na bagna, by polować na ptactwo wodne, i orientował się, że idzie za nim jego najlepsza świnia, musiało to coś znaczyć”. Purytanin nie wątpił w dosłowną prawdziwość Biblii, tak jak nie wątpił w istnienie czarnej magii, która często pełniła użyteczną funkcję: „do magicznego kotła można było wrzucić wszystko, co powodowało gniew, dezorientację lub upokorzenie, tłumacząc w ten sposób wszelkie nieszczęśliwe lub budzące trwogę zdarzenia, czy to chorobę dziecka, czy zjełczenie masła, czy też atak morderczego kocura. Mąż wzruszał ramionami: co, jeśli nie czary mogło spowodować siniaki na ciele jego żony?”

Siniaki na ciałach żon i dzieci pojawiały się często. Kobiety w Nowej Anglii nie miały praw politycznych, nie głosowały, nie mogły zostać wybrane do ławy przysięgłych – oficjalnie zamknięto im usta. Były jak bydło, przeznaczone do tyrania od świtu do nocy i rodzenia następnego bydła. Oskarżano je o wszelkie niepowodzenia: z ich winy piwo stawało się nieświeże, siano spadało z wozów, wiadra się wywracały. Dziewczynki – a przypomnijmy, że w Salem wszystko zaczęło się od dwóch dziewczynek – przypominały własne matki. Surowo wychowywane, straszone od urodzenia grzechem, odziane w bure ubrania nie mogły pozwolić sobie na marzenia typowe dla nastolatek u progu dorosłości. Dzień wypełniały im obowiązki: zajmowanie się trzodą, uprawianie ogrodu, wypiekanie chleba, pilnowanie paleniska, robienie świec, szydełkowanie, tkanie. Od pięciolatek w Salem oczekiwano szycia narzut lub przędzenia lnu. Tylko rzekome czary pozwalały odetchnąć od codziennego kieratu i domowego rygoru. A to jeszcze nie wszystkie uroki dzieciństwa w purytańskiej społeczności. Jedna trzecia dzieci w Nowej Anglii żyła pod innym dachem niż rodzice, zazwyczaj jako służba lub terminatorzy (często już w wieku sześciu lat!). Odizolowane od bliskich, pozbawione były jakiejkolwiek pomocy czy wsparcia, co obcy bardzo często wykorzystywali:


„Córki jednego ze śledczych z Salem przez dwa lata były regularnie molestowane seksualnie przez głowę rodziny, u której mieszkały, przy czym najstarsza ukończyła zaledwie sześć lat. Potem trafiły do poważanego członka Kościoła – i znów zaczęło się molestowanie. Trwało kolejne cztery lata. W aktach sądowych znajdziemy cały wachlarz praktyk, począwszy od natarczywych pocałunków aż po gwałty”.

Procesy czarownic w Salem miały miejsce pod koniec XVII. wieku. Dziś mamy wiek XXI. Lektura książki Stacy Schiff uświadamia nam, że u podłoża zarówno tamtych, jak i obecnych konfliktów leżą wciąż te same przyczyny: nietolerancja, fanatyzm religijny, zgoda na dyktaturę głupców, pogarda dla prawdy oraz dla człowieka i jego praw, brak niezawisłości sądów, ignorowanie faktów, kierowanie się ideologią, przesądami i subiektywnymi opiniami, dyskryminacja kobiet, kultura gwałtu (przymykanie oczu na przemoc – w tym seksualną – wobec kobiet i dzieci), uciszanie i prześladowanie tych nielicznych odważnych, którzy reprezentują głos rozsądku lub zadają kłopotliwe pytania, promowanie donosicielstwa i karanie za każdy przejaw ludzkiej solidarności.


„Salem żyje – nie tylko jako metafora, ale też jako szczepionka i szyderstwo. Wraca, ilekroć strach paraliżuje rozum, ilekroć panikujemy i robimy zbyt gwałtowną korektę kursu, ilekroć tropimy i oskarżamy obcych lub podżegaczy. Trwa w swoim przesłaniu i w naszym języku”.