Historia, od której sierść się jeży. Artur Urbanowicz kupił mnie z butami.


„Czarownica. Zaprzedanie duszy diabłu. Spryt i inteligencja. Wywoływanie duchów. Nawiedzony dom, ponoć nieotwierany od ponad czterdziestu lat i do dziś więżący jakiś zły byt. Opętana kobieta. Morderstwa. Przemoc. Wiele zła”.

O Suwalszczyźnie wiedziałam mniej więcej tyle, ile wdrukowały mi do głowy serwisy pogodowe: polski biegun zimna. Koniec, kropka. Sposób, w jaki pisze o tym regionie Urbanowicz, otworzył mi oczy na niezmierzone bogactwo tematów, ukrytych w naszym rodzimym folklorze, w legendach i w naszej historii – nie tej przez duże H, podręcznikowej, wkuwanej w szkole, ograniczonej do suchych faktów i potwornie nudnej. Z powieści Urbanowicza wyłania się Suwalszczyzna, jakiej nie znacie: mroczna, pełna niepokojących tajemnic i miejsc, cieszących się ponurą sławą, a jednocześnie różnorodna, krajobrazowo urodziwa, po prostu fascynująca. Mają i inne regiony Polski swoje duchy, klątwy, pełne grozy historie i barwne legendy, ale nie mają swojego Urbanowicza.


„Według dostępnych źródeł, na polskich ziemiach odbyło się 867 procesów o czary. Wyrok śmierci zapadł w 309 z nich”.

Jodoziory, maleńka miejscowość położona w okolicy Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Jedna z tych, „w których kaczki z okolicznych jeziorek rzucają ludziom chleb, a nie odwrotnie”. Ziemia przeklęta, nawiedzana nie tylko przez anomalie pogodowe. Zabierają nas tam dwie równolegle opowiadane historie. Akcja pierwszej z nich rozgrywa się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w schyłkowym okresie przaśnego PRL-u. Mieszkańcy żyją z uprawy ziemi, nie znają luksusów takich jak prąd czy telefony. Druga historia dzieje się współcześnie – telefony już są, ale w Jodoziorach wariują. Zresztą nie tylko one.


„Mówiło się o tej wiosce, że to naprawdę złe miejsce. W każdym wymiarze. Poczynając od niszczejących plonów, przez albo chorujące, albo jakby wyczuwające co się święci, i uciekające zwierzęta, po tak skrajne przypadki, jak samobójstwa, morderstwa, choroby psychiczne i sporo nieuzasadnionej agresji”.

W Jodoziorach nie było jednak tak zawsze. Wszystko zaczęło się właśnie w latach siedemdziesiątych, gdy do jednej z chat wprowadziła się tajemnicza kobieta z różnokolorowymi oczami, przybyszka z osnutych złą sławą Martian. Wówczas w wiosce zaczęły zachodzić niepokojące zmiany: zrobiło się przeraźliwie cicho, „jakby uciekły z niej ptaki i owady”, powietrze stało się duszne, cięższe, a przybysze odczuwali tu nieokreślony niepokój. W Jodoziorach nawet jedzenie szybciej się psuło, traciło smak. Coś wysysało z ludzi energię, potęgowało agresję. A potem wszystko ucichło. Na jakiś czas.

Rok 2016. Policjant na wpół litewskiego pochodzenia, Vytautas Česnauskis, zostaje skierowany do pomocy przy ewakuacji pewnej wsi. Podejrzewa się, że doszło tam do skażenia terenu – dziwne zdarzenia próbuje się wyjaśniać w sposób naukowy, typowy dla naszych oświeconych czasów. Jednak gdy młody dzielnicowy, poszukujący odpowiedzi na własną rękę, nieoczekiwanie popełnia samobójstwo, Vytautas postanawia przyjrzeć się tej sprawie. I wtedy Jodoziory fundują mu taki paranormalny rollercoaster, że Salem wygląda przy tym jak zjeżdżalnia dla przedszkolaków.

„Inkub” Urbanowicza to rasowa powieść grozy, wymieszana z kryminałem i – niestety – doprawiona wątkiem romansowym: niepotrzebnym, irytującym i zbędnym. Bez jojczenia Vytautasa nad własną samotnością, bez cielęcych zachwytów nad naturalną urodą i wdziękiem niejakiej Sylwii historia opowiedziana przez Urbanowicza byłaby perfekcyjna. Niepowtarzalny klimat, oryginalna opowieść, lokalny koloryt, świetnie poprowadzona dwutorowa akcja i kapitalnie budowany nastrój grozy pozwalają jednak zapomnieć o tym niewielkim w sumie mankamencie. Lektura „Inkuba” pochłania do tego stopnia, że czytelnik wdzięczny jest autorowi za siedemset stron z okładem. Powieść Urbanowicza stawiam na półce między „To” Kinga i „Upiorną opowieścią” Strauba. Pasuje jak ulał – nie tylko gabarytowo.