Marta Krajewska ożywiła na kartach swojej książki „Bestiariusz słowiański” – i zrobiła to znakomicie.
„Ta zabita dechami wiocha to żywe przeciwieństwo sielanki. Tu wszędzie czyhają na ludzi jakieś stwory, upiory i inne poczwary”.
Wilcza Dolina to miejsce, w którym wciąż czci się starych bogów. Ludzie tutaj są prości, zabobonni, ale twardzi. Trudno zresztą nie wierzyć w zabobony, gdy wszystkie potwory z wiejskich bajań istnieją naprawdę. Każdej nocy wokół wioski płonie pierścień pochodni, mających odstraszyć bestie. Mieszkańcy Wilczej Doliny dobrze wiedzą, że noc nie należy do ludzi.
Nad prostymi chatkami zawisły ruiny zamku, przypominające o czasach, gdy doliną władali wilkarze, nieśmiertelne zwierzołaki. Ostatni z nich, człowiek – wilk, wciąż krąży po okolicy, czekając, aż wypełni się stara przepowiednia: gdy zamarzną Sine Wody, wilkarze powrócą i dokonają zemsty. Los DaWerna łączy się z losem Vendy, młodej podopiecznej tragicznie zmarłego opiekuna, która wbrew sobie przejmuje obowiązki ojczyma i zostaje żerczynią. Od zarania dziejów ludzie wybierali sobie żercę, który przemawiał w ich imieniu do bogów i opiekował się wioską, pełniąc rolę żywej tarczy i przyjmując na siebie ataki potworów:
„To jest mój zapach i smak. Jeśli któryś z waszych pomiotów zechce szukać ofiary wśród moich ludzi, ten smak i zapach zatrą wszelkie inne i przywiodą go do mnie. Bo od teraz, od tej właśnie chwili, ja jestem opiekunką tej doliny. I wszystko, co złe, niech uderza we mnie”.
Młoda żerczyni ma pełne ręce roboty – przekazuje podziękowania i prośby, skierowane do bogów, przewodzi świętom starszym niż okowy kultury, które narzucili sobie ludzie: rusaliom, kupalnocce, Szczodrym Godom. Bierze udział w zebraniach, podczas których podejmuje się ważne decyzje (na przykład, czy trzy doby czuwania wystarczą, by zyskać pewność, że ofiara nie wstanie z martwych lub czy należy wygnać z wioski podejrzane dziecko o dwóch sercach). Venda pomaga, doradza i leczy ziołami. Stoi też na straży starych zwyczajów, kapitalnie przedstawionych w powieści:
„Izbę, w której narodziło się dziecko, chroniono licznymi amuletami. Na progu położono żelazny sierp, a w otwory okienne wetknięto kolce dzikiej róży. Nad posłaniem wisiał słomiany pająk, łapiący senne koszmary, ozdobiony czerwonymi pomponikami dla odwrócenia uroku. Tuż przy głowie matki, jakby nigdy nic, leżała wielka siekiera”.
Przede wszystkim jednak młoda i niedoświadczona jeszcze dziewczyna musi chronić wioskę przed potworami, których w okolicy nie brakuje. Rusałki wabią nierozsądnych ponętnymi kształtami, a niektórzy mężczyźni głupieją do tego stopnia, że zmuszają je do małżeństwa, czego owocem są dzieci obdarzone darem wieszczenia. Topielce wciągają oczarowanych ludzi w głębiny, a chmurniki nawiedzają sny dziewcząt. W Wilczej Dolinie spotkać można kikimory, bazyliszki, wilkołaki, porońce, mamuny, zmory, a nawet prawdziwą wiedźmę, zachwycająco paskudną staruchę spod skały, która posiada obskurną chatę, wrednego kota i zdechłego szczura (używanego w charakterze zakładki do notatek). Jakby tego było mało, złotowłosa i próżna Atra, najpiękniejsza dziewczyna w wiosce, oddaje się demonom na Cmentarzu Wyklętych, z czego nic dobrego nie może wyniknąć.
„Idź i czekaj mrozów” Marty Krajewskiej to wspaniała, wciągająca opowieść, czerpiąca pełnymi garściami z zapomnianej, ale jakże fascynującej demonologii wczesnych Słowian. Autorka ma talent do kreowania odpowiedniej scenerii i wiarygodnych bohaterów, postaci z krwi i kości (a czasem nie). Świetnie wypadają też dialogi. Zachwycają również niepozbawione humoru scenki rodzajowe z życia wsi:
„- I będziesz tak słodki, tak się wdzięczyć będziesz, że się baba oślini na twój widok. Umiesz chyba być prawdziwym chłopem do bab, tak czy nie?
Łypnął srogo na syna, który właśnie kamień na miechu przesuwał, szybkość opadania komory zmieniając. Przytakiwał przy tym roztargniony, spocony od żaru i roboty, a kiedy wreszcie napotkał wzrok ojca, otarł przedramieniem czoło i wrzasnął:
– Tak po prawdzie, to ja w ogóle nie słyszę, co tatko mówi! Jakby tatko nie walił młotem przy gadaniu, to bym słyszał, a tak to tego, no… Nie słyszę.
Kowal naburmuszył się, wściekły, i zmełł kilka przekleństw, aż w końcu zrezygnowany pokręcił kudłatą głową:
– Niech to węże welesowe! Cała matka…”
Powieść Marty Krajewskiej świetnie się sprawdza jako nastrojowa, pochłaniająca lektura na długi zimowy wieczór. Zanim jednak usiądziecie wygodnie w ulubionym fotelu, zapalcie światło przed domem. Nigdy nie wiadomo, co czai się w mroku za oknem.
Dodaj komentarz