Komiks odniósł spektakularny sukces. Serial przyciągnął przed ekrany telewizorów miliony widzów. W czasach dominującej kultury obrazkowej wzbogacanie uniwersum o serię powieści, tego podobno umierającego gatunku, mogło okazać się strzałem w stopę. Tak się, na szczęście, nie stało.

W pierwszym tomie powieściowego cyklu główna komiksowa postać nawet się nie pojawia, książka sięga bowiem do nieznanych wydarzeń z przeszłości, pokazując narodziny największego w uniwersum Arcyłotra – Gubernatora. Jay Bonansinga, zgodnie z ideą przyświecającą Robertowi Kirkmanowi, skupia się nie na epatowaniu czytelnika obrzydliwymi scenami, lecz na ukazaniu powolnej degrengolady człowieka, którego konstrukcja psychiczna została całkowicie zniszczona przez dramatyczne, wstrząsające wydarzenia.

Fabuła książki przedstawia karkołomną podróż grupki ocalałych, którzy mimo wszechobecnych kąsaczy próbują dostać się do strefy bezpieczeństwa, znajdującej się rzekomo w Atlancie. Nieformalnym przywódcą grupy jest Philip Blake, ojciec małej Penny. Nastawiony na działanie, zdeterminowany, by ocalić córkę, „mówi to, co musi zostać powiedziane i robi to, co musi zostać zrobione”. Całkowitym przeciwieństwem Philipa jest jego starszy brat Brian – tchórzliwy, fajtłapowaty, nieporadny życiowo, będący jedynie obciążeniem, z czego doskonale sobie zresztą zdaje sprawę. Brian próbuje udowodnić Philipowi, że jest przydatny, choć najlepiej sprawdza się w roli opiekunki do dziecka. Mimo to wciąż ponawia próby zdobycia uznania młodszego brata, zmuszając się do działań zaprzeczających wszystkiemu, w co wierzy. Wzbraniający się przed przemocą, unikający konfrontacji mężczyzna stopniowo zaczyna rozumieć, że musi stłumić naturalne instynkty, jeśli chce przeżyć na tym świecie. Ciąg traumatycznych zdarzeń doprowadza wreszcie do przełomu: pozbawiony wsparcia podziwianego Philipa, zdany tylko na siebie Brian zrzuca własną tożsamość tak jak wąż pozbywa się niepotrzebnej skóry.

W „Narodzinach Gubernatora” ważną rolę odgrywa przytłaczająca atmosfera ciągłego zagrożenia. Epidemia rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie i w ciągu kilku dni niszczy cały wypracowany porządek społeczny. Media padają jedno po drugim „niczym organy po kolei odmawiające posłuszeństwa”. Umierają mieszkańcy, umierają miasta, umiera cywilizacja. Z kart książki wyłania się katastroficzny obraz spustoszonej ziemi, po której maszerują stada zdeformowanych rozkładem niedawnych jej panów.

„Późnowrześniowe niebo nad ich głowami jest czyste i zimne jak czarny ocean. Świecą gwiazdy, szydząc z nich swoim radosnym blaskiem.”